19.02.2024 / Aktualności, Izba Pamięci przy Cmentarzu Powstańców Warszawy
„Byłam tylko dzieckiem sześcioletnim…” – rozmowa z Panią Ewą Pośnik
W 2023 roku, w Izbie Pamięci miało miejsce ważne wydarzenie. W poczet darów przekazanych Muzeum Warszawy dołączona została pamiątka podarowana przez Panią Ewę Pośnik – list dokumentujący pożegnanie żołnierza Armii Krajowej ze swoją rodziną. Owym żołnierzem jest Romuald Cabajewski, ps. „Krwawy”, Powstaniec Warszawski, a pismo adresowane jest do jego rodziny, w tym do Pani Ewy, jego córki.
Zapraszamy do przeczytania rozmowy z Panią Ewą Pośnik, którą przeprowadzili Julian Borkowski i Szymon Woźniak w Sali Historii Izby Pamięci.
JB: Serdecznie witamy Panią w Izbie Pamięci przy Cmentarzu Powstańców Warszawy, oddziale Muzeum Warszawy.
– Bardzo się cieszę, że mogłam tu przyjść i opowiedzieć o swoim ojcu, który jest pochowany tu – na Cmentarzu Powstańców Warszawy. Mój ojciec nazywał się Romuald Julian Cabajewski. Są to wspomnienia z lat 40-tych, ponieważ o śmierci ojca, o tym że zginął w Powstaniu, dowiedziałyśmy się – mama i moje cztery siostry – w 1946 roku. Pierwsza o jego śmierci dowiedziała się moja ciotka, Helena Brajczewska (siostra mego ojca), która po powrocie z wygnania do Niemiec otrzymała taką informację od Polskiego Czerwonego Krzyża. Wiedziałyśmy tylko tyle, że zginął w Powstaniu, że należał do Pułku “Baszta” i że jest pochowany na tym cmentarzu. W 1947 roku byłam na tym cmentarzu pierwszy raz, kiedy wyglądał jeszcze jak pusty plac, zwykła ziemia: ani drzewa ani kwiatka, niczego. Uklękłam przy tej kwaterze i moje ciotki, z którymi tam byłam – Helena Brajczewska i druga siostra Maria Malarecka, też uczestniczki Powstania – postanowiły, że w tym miejscu gdzie córka uklęknie, tam przyjmą, że jest pochowany ojciec. W tych kwaterach – jak informował nas pan, który prawdopodobnie był na cmentarzu w tym czasie dozorcą lub kierownikiem – mamy układ czterech warstw i dwóch rzędów. Później, w lecie, w 1947 roku, kiedy tu byłam z mamą i z siostrą, stał tam ten sam pan, ale nie mogliśmy uzyskać od niego żadnych informacji o miejscu pochowania ojca, nie miałyśmy też protokołu ekshumacyjnego, gdyż były one przeprowadzane przez obcych, innych ludzi.
Myśmy nie mieszkały z mamą w Warszawie. Ojciec przed Powstaniem wywiózł nas do Skierniewic, a stamtąd w 1945 roku mama wzięła dzieci i pojechała do siostry do Bieżunia, jest to takie małe miasteczko w województwie mazowieckim. Miała pięcioro małych dzieci, z których najmłodsze miało 3 miesiące gdy ojciec zginął, przepraszam chyba pięć, ale to nieważne. Mama nie miała możliwości, żeby chodzić po Warszawie, dowiadywać się, szukać grobu ojca. Dlatego nic nie wiedziałyśmy. Dopiero właśnie jak ciotka wróciła z Niemiec, dowiedziała się o śmierci ojca i wtedy z mamą poszłyśmy na cmentarz. W tamtych czasach, w miejscu gdzie teraz mamy alejkę prowadzącą na cmentarz katolicki, stała taka budka drewniana, w której jakiś urzędnik trzymał grubą księgę. Tą księgą były właściwie jakieś zszyte buliony i nie były one oprawione twardą oprawką. Mama otrzymała informację, że ojciec został pochowany jako NN. Ekshumacją zarządzał wtedy szpital z ulicy Chełmskiej i tam oglądałam protokoły ekshumacyjne, w których widnieje jedynie oznaczenie NN. Było kilka protokołów (które, potwierdzały, że – przyp. SW) ojciec przybył do szpitala – był dostarczony przez sanitariuszki – i został tam. Figuruje w księdze szpitalnej PCK, jest tam jego nazwisko, imię, adres, pseudonim, wiek, rodzaj rany oraz informacja, że zmarł 1 września 1944 roku.
Na podstawie tych informacji oraz faktu, że ojciec dostał postrzał w żuchwę – miał urwaną dolną szczękę – mama zapytała tego urzędnika o ojca, podając jego opis: średniego wzrostu blondyn z urwaną dolną szczęką. I ten wówczas ten dozorca czy kierownik (tzn. pan który to był na cmentarzu i pilnował porządku) wziął średniej długości patyk, odmierzył 4 czy 5 odcinków i powiedział, że: „tu leży pani ojciec”. Wtedy mama w tym miejscu postawiła tablicę, na której wypisała tylko imię i nazwisko, wiek, pseudonim i napis: Pułk “Baszta”, bo nic więcej nie wiedziałyśmy.
Myśmy uciekli w lipcu 1944 roku z Polesia. Rodzice moi przed wojną najpierw byli tam nauczycielami, potem w latach trzydziestych ojciec naraził się jakiemuś ważnemu dyrektorowi szkoły rolniczej w tematach politycznych i nie zdał egzaminu praktycznego, w związku z czym musiał zmienić zawód. Skończył wtedy kurs teletechniczny w Warszawie i pracował później w Brześciu jako teletechnik, a mama była nauczycielką na wsi na Polesiu.
JB: Kiedy się urodził?
– Urodził się w 1906 roku, w Żyrardowie. Mam metrykę urodzenia, odnalazłam ją. Kiedy wojna wybuchła, ojciec ściągnął nas z tej wsi do Brześcia, przeżyliśmy tam najpierw inwazję sowiecką, potem – zbieg okoliczności, paradoks, nie wiem jak to określić – Niemcy w zasadzie uratowali nas od wywózki na Sybir. W Brześciu wywożono ludzi ulicami, a jedna była wyznaczona na czerwiec 1941 roku. Chciano nas, wszystkich Polaków, wywieźć na Sybir. Niemcy uderzyli 22 czerwca. Miałam wtedy 9 lat z kawałkiem. I pamiętam, że obudziła mnie strzelanina. Słychać było karabiny maszynowe, które ja początkowo pomyliłam z turkotem wozów drabiniastych na bruku. Zapytałam: „- Mamo, czy to po nas już przyjechali”? Taka była wtedy psychoza w Brześciu. A mama odpowiedziała: „- Nie. Chwała Bogu, wojna!” To jest paradoks, jak można tak powiedzieć? Ale potem się okazało, że właśnie nasza ulica Zygmuntowska – w czasie wojny nazwana przez Rosjan ulicą Karola Marksa – była przeznaczona do wywózki na 23 czerwca 1941 roku.
SW: Jak się pani wtedy czuła? Poczuła pani ulgę?
– Miałam 9 lat, ciężko powiedzieć. Gdy się obudziłam w nocy, to pierwsze o czym pomyślałam to: „Czy po nas przyjechali”? Czym dziecko wtedy żyło? Co myślało? To były sytuacje wojenne. Na szczęście nie byłam świadkiem Powstania Warszawskiego, nie „stawałam pod murem”, nikt do mnie nie strzelał, ale takie sytuacje jak ta wpływały na psychikę.
Czasy były trudne dla dzieci. Tata chciał mieć syna, a rodziły się same córki (śmiech). Mimo wojny, rodzice zdecydowali na początku 1942 roku żeby wyjechać na wieś – tam, gdzie przed wojną byli nauczycielami. Tam spędzaliśmy ten okres, ojciec zajmował się handlem, a mama hodowała kury. Był ogród: przeżyliśmy, bo było co zjeść. Chodziliśmy prawie gołe i bose, ale było co zjeść. Natomiast w 1943 roku, na jesieni, rozpoczęły się walki partyzanckie. Początkowo napadali nas niby-partyzanci, którzy przychodzili i rabowali, co się dało. Potem, na jesieni, pojawiły się oddziały partyzanckie rosyjskie, złożone ze spadochroniarzy. Przychodził wtedy do nas człowiek w mundurze rosyjskim, nie wiem jaką miał rangę, i rozmawiał z ojcem. Nawet kolację razem jedli. Ojciec handlował żywnością, zdobywał artykuły spożywcze z tej wsi, jeździł do Brześcia i tam je sprzedawał. Przywoził różne rzeczy: potrzebne na wsi farbki, nie-farbki, jakieś drożdże, jakieś bateryjki i w ten sposób mogliśmy przeżyć. Żołnierz dał ojcu przepustkę, która pomagała przetrwać w warunkach, w których w nocy królowali partyzanci, a w dzień Niemcy. Trwało to do stycznia 1944 roku. Pewnego razu ten wojskowy przyszedł i zabrał ojcu tę przepustkę tłumacząc, że „my idziemy na zachód, a tu przyjdą inni”. Minął miesiąc, kiedy 5 lutego 1944 roku pojawili się znowu i zabrali go mówiąc: „ -Zabieraj się z nami!”. Potem go zobaczyłam dopiero 17 maja 1944 roku i nie poznałam go. Rodzonego ojca! Ujrzałam go w sali szpitalnej, gdzie było może 10 osób, miałam wtedy 11 lat.
Lata później, w latach 90-tych dowiedziałam się od pana Czesława Hołuba, który był historykiem i pisał o akcjach Armii Krajowej na terenach Polesia, że był tam jakiś oddział rosyjski między kanałem królewskim. Tam ojca trzymali i katowali. Była tam jakaś rosyjska komendantka (według informacji uzyskanych od Czesława Hołuba, po wojnie była pierwszym sekretarzem partii w Mińsku), która przystawiała mu pistolet do głowy, żądając nazwisk i adresów członków AK w Brześciu.
JB: Czy ojciec brał udział w konspiracji?
– Nie wiem, tego nie udało mi się sprawdzić. Szukałam informacji na wszystkie możliwe sposoby. Kiedy pytałam mamę, ta odpowiadała tylko „Wiesz dziecko, bo tatuś przewozi im bateryjki do latarek, bo w lesie ciemno”. Tak się tłumaczy 11-letniemu dziecku w czasie wojny, nic nie wyjaśniając. Zresztą tak bardzo mnie to nawet nie interesowało, bawiłam się z dziećmi i koniec. Po tym jak ojca zabrali to przychodzili bardzo często (żołnierze – przyp. SW), co noc. Mówili „Jeszcze nie prikaz, ale jeszcze, jeszcze, zabijemy i ciebie, i dzieci, i wszystkich”. I nagle, na początku maja, mama dostała wiadomość, że ojciec znajduje się w szpitalu w Drohiczynie. W międzyczasie, 17 kwietnia, urodziła się moja najmłodsza siostra i moja mama (świeżo po porodzie, z maleńkim, miesięcznym dzieckiem), dowiedziała się, że ojciec jest w szpitalu w Drohiczynie. Furmanką pojechałam tam z nią do pomocy i właśnie wtedy nie poznałam ojca w szpitalu. Okazało się, że ojciec był bity prętem żelaznym, jak potem opowiadał, serią 140 uderzeń po udach. Bili go, straszyli pistoletem, zmuszali do podania wszystkich adresów. Do dziś nie wiem czy ich nie podał, bo był dzielny, czy też nie znał tych adresów. Chociaż szukałam informacji w różnych miejscach, rozmawiałam z Cezarym Chlebowskim (historyk, autor książek o II wojnie światowej – przyp. SW), z panem Hołubą, szukałam w archiwach, obawiam się, że wielu informacji nie da się odzyskać. Poszukiwania są o tyle trudne, że część archiwów znajduje się na Białoruś.
Wracając do opowieści o ojcu: w końcu otrzymał gotówkę w ilości dwóch tysięcy – nie wiem, czy były to ruble, czy marki, czy jakaś inna waluta – i jakiś zdezelowany pistolet, po czym dostał rozkaz zabicia szefa rejonu w Antopolu. To był Polak, nazwiska nie pamiętam, przedwojenny listonosz, moi rodzice go znali. On był tam po prostu postawiony przez Niemców. Słyszałam wtedy z opowieści, że wielu ludzi ratował jak mógł. To są tylko moje wiadomości, pogłoski, więc nie mogę tego na 100 % potwierdzić. Zresztą, wtedy to do mnie nie dochodziło, gdy miałam jedenaście, dwanaście lat. Ojciec poszedł z tym pistoletem, z tymi pieniędzmi, po czym padł na jakiś pogorzeliskach. I tak go znaleźli Niemcy. Mogli pomyśleć: „Szpieg?” Miał pistolet, a on sam był brudny, zarośnięty, zaropiały. Dwanaście godzin go przesłuchiwali na stojąco, nie pozwolili mu nawet klęknąć, a on powiedział wszystko: gdzie był, itd. W tamtym czasie nie było rodzin polskich na Polesiu, tylko Poleszucy. Rodziny polskie były w Antopolu, w Drohiczynie, w miasteczkach. Na wsiach raczej nie. Wszyscy ludzie go więc znali, a poza tym kiedyś w latach 30-tych uczył tam dzieci poleskie. Wiadomo było kto to jest Romuald Cabajewski, wszyscy wiedzieli. Ponieważ z tych pobitych nóg leciała ropa, Niemcy przenieśli ojca do szpitala pod strażą, do izolatki. To wszystko wiem z jego opowieści i wspomnień mamy. Jakim sposobem partyzanci dowiedzieli się, że ojciec jest w szpitalu? Tego też nie wiem. Dostał paczkę żywnościową w kwietniu, w 1944 roku. W środku był chleb, kiełbasa, jajka i wódka. Ponieważ wiedział, że mama nie wie gdzie on jest, poprosił lekarza Polaka żeby zbadał zawartość tej paczki. Okazało się, że i wódka i kiełbasa były zatrute: po prostu chcieli usunąć świadka (miejsca – przyp. SW) ich legowiska, bo ojciec mógł znać miejsca ich pobytu. To wszystko jednak tylko potwierdziło Niemcom przesłuchującym ojca, że mówił prawdę. Przeniesiono ojca do sali ogólnej i wtedy któryś z chłopów poleskich, który też tam leżał, rozpoznał ojca i zawiadomił mamę. Dopiero 17 maja pojechaliśmy z siostrą (która miała wtedy miesiąc) do Drohiczyna, do szpitala. Ojciec powiedział wtedy do mamy: „Uciekaj jak tylko możesz, uciekaj!”. Rzeczywiście, dwa dni później, kilka dni później, znowu nachodzono nas po 2:00 w nocy, mówiąc: „Jeszcze nie prikaz, jeszcze ciebie nie zabiję, ale zabiję was wszystkich”. Nad ranem, około 4:00, rozległy się strzały we wsi Torokanie, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Mama się wystraszyła, mówiąc: „już idą nas zabijać!” Chociaż to było trochę nielogiczne, bo nie musieli strzelać wcześniej, była to po prostu psychoza i strach. Mama położyła nas wszystkich na pierzynie, za grubym piecem poleskim, mówiąc, że „jak zabiją to wszystkich”, ale strzały ucichły. O 6:00 rano mama wyszła na zewnątrz i okazało się, że Niemcy przyszli po kontyngent, wdarli się w strzelaninę z partyzantami. Razem z nimi był ten Polak, szef rejonu, ten listonosz przedwojenny, którego ojciec miał zabić. Mama zwróciła się do niego z prośbą o ratunek, więc on tam jakieś dwie furmanki wyznaczył. Mama wynajęła te furmanki w ciągu kilku godzin, pod opieką tychże. Okazało się, że to nie byli Niemcy, a Węgrzy. Przy okazji zabrali skrzypce należące do ojca, mój grzebień do włosów (Węgrzy też potrafi rabować, zwłaszcza ci, co zaprzyjaźnili się z Niemcami). I tak uciekliśmy do Antopola, a w międzyczasie ojciec wykurował się w Drohiczynie.
Wypuszczono go pod warunkiem obowiązku meldunku raz na tydzień na żandarmerię (Gestapo tam chyba nie było, nie jestem pewna), na posterunek policji. Dwudziestego któregoś maja, parę dni po tym pobycie, a był to maj 1944 roku, ojciec wyszedł z tego szpitala.
Muszę coś wytłumaczyć: w trakcie Powstania ojca nikt nie znał, był osobą przybyłą w ostatnim dniu Powstania, do kompanii porucznika „Gustawa” Andrzeja Chyczewskiego. Stąd nic o nim nie mogłyśmy wiedzieć. Inni Powstańcy uczestniczący w konspiracji znali się – przynajmniej spotykali się i wiedzieli coś o sobie – a ojcu nikt nic nie wiedział.
Przyjechaliśmy, uciekliśmy najpierw do Kobrynia – gdzie było zresztą okropne bombardowanie, które też tam przeżyliśmy trzeciego dnia, 2 lipca – potem do Brześcia. Na początku 7-ego lub 8-ego były realizowane transporty do rodziny za Bug. Urządzali je Niemcy. Jechaliśmy tym transportem, oczywiście w wagonach towarowych, ale nie było tam żadnych zakratowanych wagonów. To były niby dobrowolne wyjazdy do rodziny, ogólnie za Bug – była to ucieczka przed Rosjanami organizowana przez Niemców. Okazało się później, że ten transport trwał tydzień z Brześcia (w międzyczasie zatrzymywał się i przepuszczał transporty wojskowe). W pewnym momencie nawet zaczęły krążyć pogłoski wśród ludzi, że wiozą nas do jakichś obozów. Przed Radomiem pociąg zatrzymano, bo był alarm przeciwlotniczy i nie wpuścili pociągu na stację. Mama wtedy powiedziała do ojca: „Romeczku, uciekajmy”. Mieliśmy ze sobą: kosz, jakieś toboły z pościelą, klatkę z moim królikiem, klatki z kurami. Obraz nędzy i rozpaczy. Wygruziliśmy się z tego pociągu: pięcioro dzieci, babcia, mama i te klatki z tymi zwierzętami oraz bagaże. Schroniliśmy się między ścianami jakiegoś budynku. Moje siostry zaczęły płakać i jacyś ludzie przyjęli nas do swego domu.
SW: Mogłaby pani w tym momencie podać imiona waszej rodziny?
– Romuald Cabajewski, Katarzyna Cabajewska (jego żona), Maria Nitkiewicz – matka Katarzyny Cabajewskiej, no i pięć córek Romualda: Ewa, Jadwiga, Elżbieta, Anna, Janina. Żyją tylko trzy siostry: ja, siostra Anna, która jest lekarzem w Warszawie, Jadwiga, która była nauczycielką i mieszka w Olsztynie. Reszta już niestety nie żyje.
JB: Jak wyglądała sytuacja na tym dworcu w Radomiu?
– Przed dworcem weszliśmy do jakiejś kuchni, pod dach, bo deszcz zaczął padać. Ojciec sprzedał wtedy kury, żeby dostać trochę grosza. Tutaj, w Generalnej Guberni były inne rejony, podzielone przez Niemców. Przyjechaliśmy pociągiem, wtedy już osobowym, do Warszawy, do ciotki Marii Malareckiej (ps. „Ciotka Marta” – przyp. SW), która zresztą była uczestniczką Powstania. Ciotka Marta była w batalionie Łukasińskiego, na Starówce była sanitariuszką.
JB: Gdzie mieszkała?
– Na Brzeskiej, pod numerem piątym, mieszkanie 74 na Pradze. Niestety, od dawna nie żyje. Kiedy ciotka nas zobaczyła, to pewnie pomyślała: „Żebracy”. No i raptem się do ciotki wprowadziliśmy. Miała tylko pokój z kuchnią, bo to były stare budynki na Brzeskiej..
JB: Czy to było na piętrze, na parterze?
– Na trzecim piętrze, w drugiej oficynie: stamtąd było widać Kijowską i Targową. W tamtym czasie, w 1944 roku, było tam coś innego niż teraz.
JB: Bombardowania?
Okolice były zbombardowane. Plac jest teraz zabudowany i tego nie widać. Ponieważ nas w środku mieszkania było dużo, a mieszkanie było małe, ojciec zawiózł mnie do babci, na ulicę Traugutta 3, do swojej matki. Siostrę Jadwigę przyjęła do siebie ciocia Helena Brajczewska i Tadeusz Brajczewski. Oboje należeli do zgrupowania “Garłuch” – Tadeusza rozstrzelano na początku Powstania, tzn. 9 czy 12 sierpnia – zaraz na początku jego trwania. Zgarnięto ich z Krakowskiego Przedmieścia.
W związku z tym opowiem coś, co może nie jest na temat, ale jest to dla mnie taki śmieszny incydent: ponieważ razem z babcią mieszkała jej córka i jej wnuczka, która również należała do organizacji. Przyjechałam w tym okresie (między 15 lipca, a 22 lipca) do Warszawy i mieszkałam na Traugutta. Któregoś dnia dostałam polecenie dostarczenia takiej małej karteczki niewielkiej: „Pani Malwina nie przyjdzie”. Miałam to zanieść do tej ciotki Heleny Brajczewskiej na Krakowskie Przedmieście. Na Krakowskim była komenda niemiecka, gdzie przechadzał się żołnierz z karabinem, wartownik.
JB: Przy kościele Świętego krzyża?
Po drugiej stronie. Ja szłam, taka bohaterska, z tą karteczką zaciśniętą w ręku, myśląc: „Jak mnie zaczepi to połknę!” Było to więc takie świadectwo na atmosferę, jaka wtedy panowała. Wszyscy byli przejęci, każdy był jakoś… no nie umiem tego określić. Miałam wtedy 12 i pół roku i nie byłam w żadnych organizacjach harcerskich. Wówczas nie miałam takiej możliwości – pewnie gdybym była w Warszawie, to pewnie należałabym do jakichś Szeregów (Szarych Szeregów – przyp. SW) takich czy innych. Na pewno usiłowałabym się dostać, ale miałam takiej możliwości.
Reasumując: Ojciec nas zawiózł do tych Skierniewic, miał tam jakiś znajomych i wynajęliśmy mieszkanie. Ojciec pod Skierniewicami kupował wiśnie u jakiegoś gospodarza i sprzedawał je później w Warszawie. Trzeba było z czegoś żyć. Pamiętam ostatni wyjazd ojca z wiśniami do Warszawy. W liście, który zachowałam ojciec napisał: „Kochani zostaję tutaj, bo muszę służyć krajowi. Zostawiam wam 1264 zł”. Na mnie i na siostrę nałożył obowiązek opieki nad mamą i dziećmi. I tyle widziałam mego ojca.
JB: Jak w tym ostatnim momencie pani zapamiętała postać swojego taty,
jak on wyglądał?
– Wyglądał bardzo kiepsko, był skatowany i zmordowany. I potem, po tej informacji o
jego śmierci, o tym że nie żyje, dużo się nie dowiedziałyśmy. Mama zmarła w 1969 roku, nie wiedząc nic o ojcu. Dopiero w latach siedemdziesiątych Bartelski wydał „Mokotów 1944” (Lesław M. Bartelski wydał opis przebiegu Powstania na Mokotowie – przyp. SW) i mam tę stronę (z tej książki – przyp. SW), tu przepisaną, jest jedno zdanie: „Został też postrzelony strzelec „Krwawy”. Skojarzyłyśmy wtedy razem z moją siostrą Elżbietą, że to jest Baszta „Mokotów”. Udało mi się wtedy zadzwonić do Bartelskiego, zapytać go o to, skąd posiada takie informacje. On dał mi namiary do doktor Ewy Kokińskiej-Dobruckiej, lekarki, która przekazała mu swoje wspomnienia z przebiegu Powstania. Kiedy zadzwoniłam do niej, ona zastygła przy telefonie. Powiedziała: “ – Proszę pani, ojciec nie miał żadnych szans… kula mu po prostu… Był to postrzał w żuchwę, tętniczy postrzał”. Wiem, że tam był strzelec, snajper niemiecki. Wyszła z ratunkiem po ojca Teresa Jałowiecka, sanitariuszka, a wtedy ten snajper ją zastrzelił. Udało mi się otrzymać część informacji z Archiwum Akt Nowych, a także poznałam relację porucznika Daaba z okresu walk na Ochocie. Fakty były takie, że ojciec został postrzelony na ulicy Podchorążych, kiedy to bronił Klasztoru Sióstr Nazaretanek. Stamtąd znalazł się w powstańczym szpitalu na Chełmskiej (w miejscu, w którym obecnie znajduje się Wytwórnia Filmów Dokumentalnych). Dzięki Ewie Dobruckiej dowiedziałam się o tym, że ojciec był w kompanii „Gustawa” Chyczewskiego. Z książki Chyczewskiego, „Fanatycy wolności”, uzyskałam wykaz rannych i zabitych. O moim ojcu jest tam tylko wzmianka: „Został też strzelec „Krwawy” dwukrotnie ranny”, innych danych brak. Nikt go wtedy nie znał z imienia i nazwiska. Bartelski skierował mnie do pana Eugeniusza Ajewskiego, który wydał „Mokotów walczy 1944” i tam właśnie zamieszczono zdjęcie ojca wraz ze wzmiankami na ten temat. Symbolicznie, zostawiliśmy go między kolegami, którzy już nie żyją. Mój brat cioteczny pracował z panem Tyrajskim…
JB: Eugeniuszem Tyrajskim, członkiem Szarych Szeregów i Armii Krajowej…
– … odwiedziłam ich. Swego czasu na Woli był pogrzeb jakiegoś pracownika Ministerstwa, a mój brat z panem Tyrajskim wracali z tego pogrzebu, kiedy jeden z nich powiedział: „O tutaj leży mój wujek, który należał do Baszty”. Na co pan Tyrajski powiedział: „Przecież ja też należałem do Baszty!”. Brat skontaktował mnie z nim, odwiedziłam małżeństwo na Belwederskiej. Pani Tyrajska opowiedziała o „Rolandzie”, był to pseudonim, nazwiska nie znam. To był człowiek, który podobno był w patrolu razem z moim ojcem. Odwiedził mnie w latach dziewięćdziesiątych, to był już starszy człowiek wówczas, bo miał w Powstaniu 18 lat. Opowiadał anegdoty, m.in., że ojciec nie pozwolił sobie mówić po imieniu, bo to wtedy nie było modne. Poza tym tata miał 38 lat, a do czynienia miał z nastolatkiem. Chodzili razem na patrole, a ojciec nauczył go strzelać z broni. Pewnego razu pocisk trafił w budynek, w których schowana była broń, a później nie udało się już jej odzyskać.
Później widział mojego ojca, jak ten leżał na noszach i tylko patrzył, gdyż nie mógł już nic mówić. Nie żyją już osoby, które mogłyby znać mojego ojca, to wszystkie informacje, jakie udało mi się uzyskać.
SW: Czy zna pani historię pseudonimu?
– Nie. Cały czas się zastanawiam dlaczego taki pseudonim sobie wymyślił. Nie wiem.
JB: Może ze względu na te rany po pobiciu?
– Nie wiem, nie mam pojęcia mówiąc szczerze.
Nie wiem dużo o nim. Nie wiem jakie miał przekonania. Czy był z endecją? Lewicowcem chyba nie był, śpiewał w kościele (śmiech). Byłam tylko dzieckiem sześcioletnim, potem te parę lat wojny i to wszystko. Ja właściwie ojca mało znałam…
JB: A jaki był w tych kontaktach bezpośrednich. Jak pani go zapamiętała?
– Był dobry, był kochany.
Nie umiałam mówić „r”. Ojciec mi powiedział, że jak się nauczę mówić „r” to mi kupi rower. Ponieważ ojciec pracował jako teletechnik, pamiętam otoczenie tych lin telefonicznych na słupach, takie słupołazy. Stawałam przy takim słupie telegraficznym i wołałam: „Tatusiu ja już mówię, umiem mówić „hl”! Kup mi hlowel!” (śmiech). To były takie cudowne momenty. Potem, gdy ojciec pojechał na kurs do Warszawy, to rzadziej przyjeżdżał. Jestem właśnie bardzo uboga w te wspomnienia o ojcu.
SW: Chciałbym jeszcze zapytać o te pieniądze które ojciec zostawił, te..
– 1264 zł..
SW: Jaką miały wartość w tamtych czasach, czy to było dużo czy mało?
Mam wrażenie, że niewiele. Trudno mi powiedzieć, bo nie orientowałam się w ogóle wówczas w wydatkach. Mieliśmy straszną biedę w tych Skierniewicach, ale wtedy przynajmniej ludzie ludziom pomagali. Mama spotkała się z wielką życzliwością i ze strony RGO (Rada Główna Opiekuńcza – polska organizacja charytatywna, działająca za przyzwoleniem władz okupacyjnych – przyp. SW) i ze strony nauczycieli. Mieliśmy tam znajomych, taką znajomą z Polesia, której szwagier był zawiadowcą stacji w Skierniewicach. On pomógł nam się z tych Skierniewic wygruzić, że tak powiem kolokwialnie i wyjechać do Bieżunia w marcu 1945 roku.
O tym chcę opowiedzieć szerzej: obok domu, w którym mieszkaliśmy, był sklep spożywczy. Pracowała tam pani Iza, młoda dziewczyna, która bardzo jakoś polubiła moją młodszą siostrę, wtedy czteroletnią. Była ona córką dosyć zamożnych ludzi – posiadających gospodarstwo i dużo ziemi – państwa Persińskich. I ona opowiadała widocznie tym państwu Persińskim o kobiecie, która to czeka aż jej mąż wróci z Powstania. Bardzo nam pomagali. Pani Persińska a to chleb piekła, a to zapraszała nas na jakieś obiady, jakieś kartofle podrzucała. W marcu w 1945 roku, gdy opuszczałyśmy Skierniewice, pan Persiński zawiózł nas na stację wozem zaprzężonym w byka. Muszę wyjaśnić: po wojnie się dowiedziałam od najmłodszej siostry, Teresy Persińskiej-Walczak, że jej ojciec sprzedał konia żeby mieć na łapówkę, którą dał Niemcom po to, aby Izy nie wywieziono na roboty do Niemiec. Ludzie bardzo sobie pomagali. Jakoś udawało się przeżyć.
Mój ojciec nie był powołany do wojska w 1939 roku bo miał chore zastawki sercowe i nie dostał przydziału. Ale był wnukiem powstańca z 1863 roku, Andrzeja Cabajewskiego, może więc stąd był ten impuls do wzięcia udziału w Powstaniu. Jak przyjechaliśmy do Warszawy w lipcu 1944 roku to okazało się, że wszyscy członkowie rodziny – z wyjątkiem babci – byli zaangażowani w konspirację. Ojciec musiał pójść z nimi. Nie licząc się z tym, że ma 36-letnią żonę i pięcioro małych dzieci. Moja najmłodsza siostra miała do niego całe życie pretensje. Czy był bohaterem? Czy wiedział, że zginie? Przecież nie wiedział, że zginie. Nie chciał zginąć, na pewno…
JB: Chciał wrócić do rodziny..
– Chciał wrócić do rodziny, ale bohaterką, taką na co dzień, była moja matka. Ona nas wychowała, wykształciła. Wyprowadziła na ludzi pięcioro dzieci…
JB: Jak miała na imię?
– Katarzyna. Nie wiem, co mogę dodać… O ojcu już nic nie mogę powiedzieć.
SW: Jak wspomina pani samą Warszawę w tamtym okresie?
– Byłam króciutko, byłam tydzień czasu w lipcu w 1944 roku.
Pamiętam, że na Traugutta mieszkałam u babci. Szłyśmy pewnego dnia ulicą Czackiego z ciotką, nie pamiętam już po co… I pamiętam kotwicę na chodnikach…
JB: Namalowaną…
– Namalowaną, tak to pamiętam. Chodziliśmy pod Halę Mirowską, wtedy ciocia mówiła: „Tam gdzieś jest getto”. Przebłyski wspomnień. Przeważnie siedziałam w domu, widziałam kurki na Kościele Świętego krzyża z okien w kuchni, na skos. Trudno mi w tej chwili coś powiedzieć o Warszawie. Natomiast w 1945 roku, kiedy przyjechaliśmy tu w marcu, to byłam przerażona. Pojechaliśmy jakimś pociągiem wojskowym przez most, bo pociągi dojeżdżały tylko do Dworca Zachodniego. Jakimś cudem moja mama odnalazła jakiś transport wojskowy, który zmierzał przez Pragę. Załadowano nas do takich, jakby breków, jakby wagonów towarowych. Tłoczyliśmy się w przedsionkach wejścia do wagonu. Na tym breku przejechaliśmy przez Wisłę, na Radzymińską, no i znowu zwaliliśmy się na Brzeską, do wujka. Ciotka była w Hanowerze, została po Powstaniu wywieziona do Niemiec. Wujek, gdy nas zobaczył, zląkł się. Znowu mu się zwaliła na głowę cała gromada (śmiech). Byliśmy tam tylko kilka dni, potem ze Stalowej jechaliśmy kolejką wąskotorową do Radzymina, później, pociągami towarowymi, dotarliśmy do Bieżunia. Tam mama znalazła pracę jako nauczycielka. Tam mieszkała, tam żyła, tam zmarła i tam jest pochowana. Najmłodsza siostra też została nauczycielką, jej córka również. Ciężko mi powiedzieć jaka była wtedy Warszawa. Pamiętam, że byłam przerażona, że miasta już nie ma, że zostały same gruzy… Przez most pontonowy nie przechodziłam, bo kto by mnie wtedy samą puścił. Zresztą, miałam 12 lat z kawałkiem. Natomiast pamiętam, potem w latach 1949-50, że przechodziłam na spacer przez Starówkę, po ścieżkach, po gruzach.
Kiedy mama dowiedziała się o śmierci ojca – nie wiem kto wtedy mamę nakierował do ZBoWiD-u żeby potwierdzić śmierć ojca – chciała załatwić rentę dla nas, na te pięcioro dzieci. Wypłacana renta pomagała, bo z pensji nauczycielskiej byłoby trochę trudno… Dzięki temu byłam na paru obozach harcerskich, mogłam mieć jakiś ekwipunek harcerski itd. Ale zabrano rentę na początku 1949 roku, bo przecież nie należała się osobom z koneksjami w AK. Wtedy właśnie ciotka Malarecka wzięła mnie na Pragę, żeby mamie pomóc w opiece.
Wtedy z lat czterdziestych, pięćdziesiątych, to pamiętam Warszawę odgruzowywaną, na Marszałkowskiej przenoszono kamienie itd.
A tak przy okazji: opowiadam całą tę historię życia mojej rodziny, nie wiem, czy słusznie. Czy to komu potrzebne? Ludzie teraz piszą różne książki, ja nie będę pisać żadnej książki, absolutnie…
SW: Każda relacja jest ważna, czy to w formie książki czy wypowiedzi ustnej
– Wie pan, ale kto się teraz tym interesuje? (śmiech). Mam dosyć liczną rodzinę: troje dzieci, dziesięcioro wnuków i 16 prawnucząt. Tak, a jakże, bogato (śmiech).
SW: Jak pani teraz odbiera ten cmentarz? Kiedy pani tu spaceruje, kiedy widzi pani nazwisko na Murze Pamięci?
– Cieszę się, że mogę tu ojca odwiedzić. Przychodziłam tu odkąd zamieszkałam w Warszawie, czyli od 1949 roku. Jestem tutaj co roku, 1 sierpnia. Wnuczka moja też zresztą. Nie tylko ona, całą rodziną przychodzimy tu. Robimy zdjęcia. Wiele osób tu przychodzi z mojej rodziny.
Pamiętam, że bardzo przeżywałam mszę świętą w 1994 roku, w 50. rocznicę Powstania. Odprawił ją wówczas biskup Głódź. Poświęcił wtedy tę ziemię. Byłam na tej uroczystości i ryczałam przez cały ten czas, nie mogłam się opanować. To jest naprawdę… to jest wzruszające bardzo (ze łzami w oczach – przyp. SW).
JB: A co chciałaby pani przekazać następnemu pokoleniu?
– Pamięć. Pamięć o tych, którzy szli, nie wiedząc, czy przeżyją. Szli, bo trzeba było walczyć. To wszystko jest dla mnie ważne, bo jestem córką Powstańca i byłam żoną
Powstańca. Również mój mąż, Bogusław Pośnik, należał też do „Garłucha”. Po wojnie był zresztą nawet przewodniczącym grupy Kampinos. Teraz już nie żyje, zmarł w 1996 roku. Więc od zawsze byłam jakoś zaangażowana.
JB, SW: Bardzo serdecznie dziękujemy za rozmowę.
– Dziękuję.
_______________
Na zdjęciu: Ewa Pośnik trzymająca w ręku list, fot. Tomasz Kaczor.
______________
Świadków historii i wspomnień zapraszamy na Dyżury Pamięci organizowane raz w miesiącu w siedzibie Izby Pamięci. W związku z tym zachęcamy do śledzenia naszej zakładki „wydarzenia”.