07.09.2017 / Aktualności, Kultura online
Rozmowa z prof. Januszem Durko (1915–2017)
6 września 2017 roku w wieku 102 lat zmarł prof. Janusz Durko, twórca i wieloletni dyrektor Muzeum Historycznego m.st. Warszawy (obecnie Muzeum Warszawy). Publikujemy rozmowę, którą w 2013 roku z profesorem przeprowadził dr Jarosław Trybuś, zastępca dyrektora Muzeum Warszawy.
Jarosław Trybuś: Panie profesorze, jak Pan wie, Muzeum jest w trakcie przeprowadzki, przygotowywany jest projekt remontu 11 kamienic, a od lipca 2013 roku działa wyłonione spośród pracowników Muzeum kolegium pracujące nad wystawą główną, którą otworzymy w 2017 roku. Zespół tworzą zarówno doświadczeni muzealnicy, jak i osoby młode, tak żeby ich kompetencje się uzupełniały. Spotykamy się regularnie, co tydzień, i po tych 10 miesiącach jesteśmy w miejscu, w którym Pan profesor znalazł się w 1950 roku – tworzymy od nowa wystawę główną. Chciałbym porozmawiać o tych początkach, kiedy kierował Pan odtwarzanym po wojnie Muzeum. Jak projektowaliście i budowaliście wystawę?
Janusz Durko: Zacznę od tego, że w ogóle nie było Warszawy, nie było Starego Miasta, nie było kamieniczek. Wszystko było spalone, zniszczone, i to było przerażające. Kiedy zostałem powołany na dyrektora Muzeum, w 1951 roku, w zasadzie odbudowana była tylko jedna kamieniczka – Pod Murzynkiem. Tam, na parterze, z okna mojego pokoju obserwowałem, jak z ruin dźwiga się Starówka. Miałem małe doświadczenie muzealne, choć jako historyk znałem z literatury dzieje miasta. A sytuacja była taka – architekt Stanisław Żaryn, który był odpowiedzialny za odbudowę naszych 11 kamieniczek, był przekonany, że mające znaleźć się w nich Muzeum powinno nawiązywać do dziewiętnastowiecznej formy. Takie też są pozostałości po jego działalności projektowej. Ale to wszystko wydawało mi się strasznie ciężkie. Opatrzność jednak nade mną czuwała. W tym czasie z więzienia wyszedł prof. Michał Walicki. Wie Pan, wielu ludzi siedziało wtedy z rozmaitych powodów, między innymi profesorzy. Był on przez pewien czas u nas na pracach zleconych. Wędrowaliśmy sobie po pustych salach i on natchnął mnie wizją muzeum, które będzie kontrastowało z zabytkowymi kamieniczkami, ze stropami z XVII i XVIII wieku, przekonał, że powinien być kontrast między tym, jak wyglądają te stare wnętrza, a współczesną wystawą.
J.T.: Bardzo interesująca jest dla mnie decyzja o nadaniu nowoczesnego charakteru Muzeum i wystawie. Rzeczywiście wystawa była wtedy jedną z najznakomitszych, najnowocześniejszych wystaw historycznych w Europie. To wielki heroizm zdecydować się na coś tak jednoznacznego, bezkompromisowego!
J.D.: Może wynikało to trochę z przekory, że żyjemy w określonej epoce, w określonej sytuacji politycznej – proszę pamiętać, że lata pięćdziesiąte to nie były żarty – a jednak mimo wszystko chcemy pokazać coś nowego.
J.T.: To była szalenie odważna decyzja. Czy to Pan ją podjął?
J.D.: To była moja decyzja. Zagadnąłem prof. Walickiego: „A kto by mógł nadać tę nowoczesną formę, która by odbiegała od koncepcji Żaryna?”. On powiedział: „Jedyna osoba, bardzo uzdolniona, to Zamecznik”. I wtedy zadzwoniłem do Stanisława Zamecznika.
J.T.: Czy panowie znali się wcześniej?
J.D.: Nie, nie znaliśmy się. Zaprosiłem Zamecznika do współpracy, która potem przerodziła się w przyjaźń. On zaprosił Janka Kosińskiego, no i na dobrą sprawę obaj aż do końca życia współpracowali z Muzeum.
J.T.: Panie profesorze, o czym zdecydował Pan najpierw – o tym, że Muzeum ma być nowoczesne, a ekspozycja skontrastowana z charakterem kamienic, czy też o tym, co pokazywać w Muzeum?
J.D.: Najpierw była decyzja, że Muzeum będzie oparte na kontraście. Współczesność, dzisiaj to brzmi śmiesznie… Proszę pamiętać, że to był rok 1953, więc tę współczesność trzeba wziąć w cudzysłów. Niemniej jednak nasza koncepcja była naprawdę nowoczesna w porównaniu z koncepcją Żaryna. Natomiast doszliśmy do wniosku w naszym zespole, że po pierwsze, będzie to muzeum, które przedstawia siedem wieków Warszawy, po drugie, że to będzie muzeum dydaktyczne, skierowane głównie do młodzieży, ażeby poznała dzieje miasta, w którym żyje, związała się z nim uczuciowo i pokochała je. W tamtym okresie było szalone przemieszczanie się ludzi. Wobec tego doszliśmy do wniosku, że aby mogli poznać miasto, pokochać je i związać się z nim, to Muzeum musi być dydaktyczne.
J.T.: To, o czym Pan mówi, stanowi kolejny zbieżny element, choć oczywiście uwarunkowany innymi czynnikami, między tamtymi i naszymi czasami. Teraz względy ekonomiczne sprawiają, że do Warszawy przyjeżdża bardzo wiele ludzi – do pracy, na studia. Dlatego my także, tworząc wystawę główną, zadajemy sobie pytanie: jak nauczyć ludzi, którzy nie są rodzinnie związani z Warszawą, miłości do tego miasta.
J.D.: Do pracy nad wystawą zostały powołane dwa zespoły – scenarzystów i plastyków. Na czele grupy scenarzystów, zajmującej się Warszawą średniowieczną, stanęła Wanda Szaniawska. Drugą osobą, która jeszcze przed wojną pracowała w Muzeum Dawnej Warszawy, stanowiącym wtedy oddział Muzeum Narodowego, była Alina Sokołowska. Do niej należało przygotowanie scenariusza dotyczącego dziejów miasta od połowy XVII wieku, to znaczy od wojen szwedzkich, do końca XVIII wieku. Profesor Jan Kosim, wybitny uczony, miał za zadanie opracować scenariusz wystawy o Warszawie w XIX wieku, no a do mego przyjaciela Stanisława Jankowskiego, „Agatona”, zwróciłem się, by opracował II wojnę światową. Był on najlepszym znawcą powstania warszawskiego, brał w nim udział. To wszystko się działo w ciągu jednego roku. Natomiast drugi zespół, pod kierunkiem Stanisława Zamecznika i Jana Kosińskiego, dosłownie spod ich rąk zabierał scenariusze i przygotowywał projekt plastyczny. Jest rok 1954. W 1955, w styczniu, ma być otwarcie ekspozycji. Pytanie, co pokazać?
J.T.: Bo eksponatów było bardzo mało, prawda?
J.D.: Bardzo mało. Robiliśmy kopie dokumentów pergaminowych dotyczących Starej Warszawy, było trochę obrazów. Mieliśmy wyniki własnych badań, na przykład do kogo należały kamieniczki muzealne w XVII, XVIII wieku, robionych przez Wojciecha Zamecznika, brata Stanisława. Z Muzeum Narodowego pożyczyliśmy trochę obrazów. II wojna światowa – nie było żadnego problemu. Pamiętam, pożyczyliśmy wstrząsający dokument – raport Stroopa dotyczący likwidacji getta. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy Żydów wymordowano.
J.T.: Panie profesorze, chciałbym zapytać o relację między tymi dwoma zespołami. Pracowały osobno czy razem?
J.D.: Razem. Każdy z czterech wymienionych pracowników pisał scenariusz, spod ich pióra scenariusze szły do projektantów ekspozycji. Do mnie należało przyjęcie scenariusza. Konsultowałem go z wybitnymi znawcami dziejów Warszawy. Następnie zatwierdzałem projekt plastyczny Zamecznika i Kosińskiego i ich zespołu. Na dwa miesiące przed otwarciem ekspozycji przyjechali dyrektorzy muzeów z całej Polski, żeby zobaczyć, jak ta tak zwana stała ekspozycja wygląda.
J.T.: Czy w czasie tych konsultacji nie było sprzeciwów, czy ta bardzo nowoczesna, niezwykle odważna forma, którą zaproponowali Zamecznik i Kosiński, nie wywołała szoku w środowisku?
J.D.: Oczywiście, że tak. Ale została przyjęta.
J.T.: A władza?
J.D.: Proszę Pana, władza w ogóle się nie wtrącała. Raz miałem tylko problem. Mianowicie zrobiliśmy gigantyczną wystawę, na całym piętrze, w związku z setną rocznicą powstania styczniowego. To była wtedy trochę delikatna kwestia – powstanie styczniowe obrócone przeciwko Rosjanom. Był taki niezbyt mądry sekretarz PZPR – Jarosiński się nazywał. Przyszedł na weryfikację wystawy z profesorem Jabłońskim, który był wybitnym znawcą powstania styczniowego, no i profesor mnie uratował, bo tamten się bał: „Cholera, przecież wy robicie przeciwko Rosjanom…”.
J.T.: Czyli na pierwszym etapie władza nie była zainteresowana tym, co działo się w Muzeum?
J.D.: Nie. Oni mieli większe problemy. Polityczne. Co tam Muzeum. Dla mnie sytuacja wygodna, cholernie wygodna. I potem było oczywiście wielkie otwarcie, na którym przemawiał Włodzimierz Sokorski. Otwierał prezydent Warszawy [ówcześnie przewodniczący Prezydium Miejskiej Rady Narodowej – przyp. red.] Jerzy Albrecht.
J.T.: To bardzo komfortowa sytuacja dla tworzącego się Muzeum. Czyli wystawa stała powstała w ciągu jednego roku.
J.D.: Nie ma takiego pojęcia jak wystawa stała! Wystarczy pomyśleć, jak wyglądała ona w 1955 roku, a jak w 1965 – nieustanne zmiany! Nieustanne, chociażby napływ eksponatów…
J.T.: Zmienia się też stan badań. Dlatego próbujemy zaprojektować wystawę, która od początku będzie nie-stała. Nazywamy ją wystawą główną. Pracujemy nad taką formułą, która będzie zakładała, że niewiele elementów jest stałych, a wymiana albo uzupełnienia nie spowodują zrujnowania koncepcji całości.
J.D.: Absolutnie!
J.T.: Czy Zamecznik i Kosiński byli tego świadomi, a zatem czy projekt, który przygotowali, był otwarty na zmiany?
J.D.: Nie. Ja Zamecznika czy Kosińskiego zapraszałem, by co jakiś czas przygotowywali nową ekspozycję. Pan będzie miał więcej trudności, bo konieczny jest konkurs na projektanta. Ten, kto będzie najtańszy, będzie realizował, ale najtańszy może być najgorszy.
J.T.: Niestety tak, dlatego będziemy szukali według innego kryterium – fachowości.
J.D.: Dlatego pilnowałem się Zamecznika, choć zwracano mi na to niejednokrotnie uwagę, że nie ogłaszam konkursu, ale wiedziałem, że on jest najlepszy. Pan jest w niesłychanie trudnej sytuacji – z brzemieniem 350 tysięcy eksponatów staje pan przed problemem…
J.T.: … pewnego szczęśliwego nadmiaru…
J.D.: … który na szczęście mnie ominął, ale ja miałem inny – za mało eksponatów. Pan ma za dużo eksponatów i musi pan rozstrzygnąć dwie sprawy: czy to będzie muzeum dydaktyczne, służące wychowaniu młodzieży, i czy pośród 350 tysięcy eksponatów znajdzie się dziesięć, piętnaście procent takich, które będą okazałe i pokażą, jak wyglądała Warszawa w okresie średniowiecza, odrodzenia, oświecenia, wojen szwedzkich. Eksponaty to jedno, drugie to wydarzenia w historii miasta, które są niezaprzeczalne, mogą być dyskutowane, ale muszą być przedstawione. Jeżeli ludzie mają rozmaite zdanie na ich temat, to ich sprawa. Pan pokazuje to, co jest faktem – że było powstanie kościuszkowskie, powstanie listopadowe, powstanie styczniowe, powstanie warszawskie.
J.T.: Tak, to jest wyzwanie – wybierać z takiej liczby bardzo różnorodnych eksponatów, bo sam Pan profesor wie, że w Muzeum jest właściwie wszystko. Chciałbym się odnieść do Pańskiego tekstu z 1969 roku, w którym wyraźnie pisze Pan, że na ekspozycji nie da się pomieścić wszystkich wątków, wszystkich eksponatów, a zatem stajemy przed bardzo trudnym wyborem. I co ciekawe, w 1969 roku Pan profesor przestrzegał przed nadmiarem multimediów. My bardzo obawiamy się multimediów i ich nie potrzebujemy, ponieważ uważamy, że możemy opowiedzieć wszystko dzięki autentycznym eksponatom. Natomiast jeśli chodzi o dydaktyzm, o którym Pan wspominał – postawiliśmy sobie za cel wyjaśnienie na wystawie, czym jest współczesna Warszawa. Dlaczego dziś wygląda tak, a nie inaczej. Czyli historia nie jest sama dla siebie, ale ma
bezpośrednie odniesienie do współczesności. Historią tłumaczymy współczesność. To na razie ogólne założenie, jest ono dydaktyczne, natomiast ważne, że punktem wyjścia jest „teraz”. Również ze względu na wielu mieszkańców tego miasta, którzy stąd nie pochodzą i w związku z tym nie rozumieją skomplikowanej historii, a zatem i skomplikowanej przestrzeni, bo jest to bez wątpienia miasto paradoksów.
J.D.: Rzecz polega na tym, że poprzez eksponaty, których jest olbrzymia liczba, miasto musi być pokazane na przestrzeni wieków, w typie muzeum londyńskiego, amsterdamskiego, gdańskiego, krakowskiego. Dlatego radzę odbyć kilka podróży, żeby po prostu porozmawiać z dyrektorami innych muzeów. Jest wspaniałe muzeum miasta w Londynie. Widział je Pan?
J.T.: Tak, znakomicie funkcjonujące.
J.D.: Nie ma podręcznika, z którego by można się nauczyć, jak stworzyć ekspozycję. Jest tylko praktyka. Tak na moje wyczucie, potrzeba na to z pięć lat. No i są wzorce, którym warto się przyjrzeć. Czy Pan się zgadza z moją myślą, żeby to było muzeum dydaktyczne, to znaczy – pokazujące siedem wieków historii Warszawy?
J.T.: Tak, zgadzam się. To Muzeum nie powinno być oparte na przekazie emocjonalnym, nie będzie to także muzeum sztuki. A zatem jako muzeum historyczne ma przekazywać wiedzę, ułatwiać zrozumienie procesów historycznych. Czyli być dydaktyczne. Pierwszy zarys scenariusza będziemy mieli w maju tego roku. Później chcielibyśmy ogłosić konkurs na projektantów, nie na projekt. Chcemy, żeby weszli do naszego zespołu, żebyśmy razem tworzyli wystawę, ponieważ bardzo obawiam się sytuacji, w której z jednej strony jest scenariusz napisany na kartkach, a z drugiej – wizja plastyków.
J.D.: To prawda. Jest nieustanny konflikt między muzealnikami a plastykami. Dlaczego? Bo plastycy chcą pokazać, że scenografia panuje nad scenariuszem. Dlatego trzeba ich trzymać krótko.
J.T.: Jeśli wejdą do naszego zespołu i będziemy razem pracować nad ostateczną wersją scenariusza, to mam nadzieję, że współpraca się powiedzie.
J.D.: Kiedy byłem dyrektorem, projektanci rozkładali swoje projekty i dyskutowaliśmy, zatwierdzałem albo odrzucałem ich propozycje.
J.T.: Od jesieni 2014 roku, mam nadzieję, będziemy pracować razem z projektantami. Myślę, że mniej więcej za rok będziemy mieli gotowy projekt wystawy głównej. Remont powinien się skończyć pod koniec 2016 roku, tak żebyśmy w 2017 mogli na nowo otworzyć Muzeum przy Rynku Starego Miasta.
J.D.: To znaczy, że macie dwa lata. Starajcie się, żeby ta współczesna ekspozycja była też twórcza, żeby ludzie przyszli i się zachwycali. Macie wspaniałe eksponaty!