07.02.2025 / Aktualności, Muzeum Warszawskiej Pragi, Rzemiosło na Pradze, Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy
Od małej dziewczynki w warsztacie

Rozmowa z mistrzynią rzemiosła Renatą Dmowską, która współpracuje z Muzeum Warszawskiej Pragi przy szkoleniach i warsztatach.
W swojej pracowni RegeLeder na Grochowie prowadziła dla nas „Szkolenie warsztatowe z rzemieślnikami”. Po zamknięciu warsztatu jest nadal aktywna zawodowo, gdyż w muzealnej pracowni rzemieślniczej PraRzemce prowadziła warsztaty z cyklu „Szkoła Fachów” oraz „Otwarta Pracownia Kaletnicza”.
W 2025 roku współtworzy z nami kurs „Do kaletnika na czeladnika” oraz warsztaty pod nazwą „Punkt napraw kaletniczych”.
Czy rzemiosło to dla Pani tradycja rodzinna?
Renata Dmowska: Tak, jestem trzecim pokoleniem pracującym w skórze. Mój dziadek Paweł Chmielewski w 1946 roku otworzył warsztat szewski na ulicy Zamienieckiej 85.
Miał trzech synów, wszyscy kontynuowali te rzemiosła, szyli cholewki, robili buty, a także wykonywali torby. Jan był cholewkarzem i działał do 1958 roku. Następny syn Edward miał sklep szewski na Alei Waszyngtona 132 i również wytwarzał obuwie. Najmłodszy Tadeusz, czyli mój ojciec, miał trzy sklepy w Warszawie, jeden z nich mieścił się na ulicy Ząbkowskiej 39.
Jak był zorganizowany rodzinny warsztat?
Produkcja była w domu. Gdy byłam małą dziewczynką, tata zatrudniał trzech szewców, każdemu zapewniał cholewki. Pamiętam, jak nabijali je na kopyta.
Jak już miałam te 11 – 12 lat, pomagałam w warsztacie. Przygotowywałam ząbkowane wkładki, wklejałam jakieś małe elementy, numerki, ozdobne kokardki do butów. A że miałam zdolności plastyczne to robiłam to ładnie i mogłam u tatusia parę groszy zarobić.

Czy to były buty na miarę?
Tata robił na miarę, gdy prowadził sklep na Ząbkowskiej. I robił jeszcze zamówienia dla pana Walczyny, który miał sklep na ulicy na Ordynackiej. Wykonał m.in. buty dla Ireny Dziedzic, znanej wówczas prezenterki telewizyjnej. Nosiła duży rozmiar, chyba 43 i na pewno miała zdejmowaną miarę.
Czy poza rodzinnym warsztatem, uczyła się Pani zawodu gdzieś jeszcze?
Ukończyłam Technikum Przemysłu Skórzanego, które mieściło się na ulicy Stalingradzkiej w Warszawie, obecnie jest to ul. Jagiellońska. Tam było rękawicznictwo, cholewkarstwo, kaletnictwo i inne zawody. Ja byłam zapisana na cholewkarstwo, czyli uczyłam się kroić i szyć wierzchnią część buta, którą później szewc montuje z podeszwą. Mogłam jednak uczestniczyć także w innych warsztatach np. przy robieniu toreb. Tam uczyli fachowcy i uczyli dobrze. Pokazywali nam jaki klej i jaka taśma, jak to wszystko zawijać, jak ścinać.
A czy w zakładach szewskich pracowały kobiety?
Cholewkarki tak, pracowały. I mój ojciec też chciał mnie dobrze wykształcić w tym zawodzie po szkole, ale było mu trudno jednocześnie mnie uczyć, jeździć za towarem i prowadzić warsztat. Skierował mnie więc na pierwsze praktyki do zakładu cholewkarskiego pana Manisty na Stalowej. Chodziłam do pana Manisty chyba ze trzy tygodnie, aż powiedział: „Co, ja ciebie wykształcę, a ojciec będzie na tobie dolary zarabiał? Za naukę trzeba płacić!”. I taką cenę powiedział, że ojciec się nie zgodził. – Będziesz wiedzę po mnie zdobywała! Ale przez te trzy tygodnie udało mi się coś podłapać.
Później szyłam cholewki na Waszyngtona, gdzie znajomy ojca miał zakład w piwnicy i to też na zasadzie: niech córka przyjdzie, to trochę się poduczy.
Nauczyłam się dobrze szyć cholewki i dopóki żyję, tego nie zapomnę. Najważniejsze w cholewce, jest mocne otasiemkowanie, bo jak się noga zgina, to jest duża siła nacisku na but, który wytrzymuje to dzięki dobrej taśmie. Tej taśmy oczywiście na zewnątrz nie widać. Kiedyś ojciec kazał mi uszyć cholewki do butów na zamówienie złożone w jego sklepie na Ząbkowskiej. Nie miałam wtedy dobrej taśmy, a trzeba było szybko szyć. I uszyłam byle jak. Ojciec zrobił te buty na korkowej podeszwie, były przepiękne. Klientka przyszła odebrać, założyła, pochodziła po sklepie, a tu ciach pękło.

Trzeba było szyć od nowa?
Cały but na nowo! Ojciec mówi, no i co? I co zrobiłaś? Zapamiętaj to na całe życie!
A kiedy przeszła pani z szewstwa do kaletnictwa?
Torby bardzo mi się podobały od samego początku. Zresztą to wszystko się przenikało, bo jak ojciec prowadził produkcję szewską, to w międzyczasie dodatkowo jeszcze się szyło tego rodzaju wyroby. Wchodziliśmy w kaletnictwo, bo taki towar był ludziom potrzebny. Na przykład moja mama pomagała szyć torby gospodarcze.
Takie z uszami?
Tak, miały porządnie przyszyte uszy i mieściły kilka butelek mleka, które wtedy było w ciężkich, szklanych butelkach. Takie torby chętnie brały od nas małe sklepy, nie tylko z Warszawy, ale też z innych miast, nawet z Radomia.
A kiedy ostatni raz szyła pani cholewki?
W połowie lat 90. Wtedy jeszcze na ul. Kordeckiego na Grochowie był sklep szewski, gdzie można było zamówić buty na miarę. Właściciel zatrudniał dwóch czy trzech szewców, jego żona szyła cholewki i ja też je szyłam. Nawet miał znanych klientów, dla których trzeba było przygotować piękne buty np. ze skóry węża. Ten pan już nie żyje.
Pracowałam przez kilka lat dla słynnej firmy kaletniczej Cholewińskiego, a później w firmach polonijnych. Następnie prowadziliśmy własną pracownię kaletniczą na Wilanowie. Wtedy ta praca wciągnęła również mojego męża Eugeniusza.
W 2011 roku przenieśliśmy pracownię na ul. Grochowską 269. Tam mieliśmy wielu stałych klientów, którzy przyjeżdżali do nas z najodleglejszych rejonów Warszawy, jak na przykład Ursynów, Natolin, Kabaty, Sadyba, Wilanów, Otwock, Józefów czy z dalekich Bielan. Z naszych usług korzystali znani sportowcy: mistrz świata w judo Paweł Nastula czy mistrzyni świata w boksie Ewa Brodnicka. Przychodzili znani aktorzy a nawet politycy: Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Laura Łącz, Małgorzata Potocka, Rafał Olbrychski, Jarosław Selin, Jerzy Kamas, Emilia Krakowska i wielu innych. Okazało się, że zawód kaletnika to możliwość poznawania ciekawych ludzi. W naszej pracowni przerabiane były kozaki, w których Agnieszka Grochowska grała rolę Danuty Wałęsowej w filmie Andrzeja Wajdy.
Pamięta Pani garbarnie działające na Grochowie?
Do garbarni jeździliśmy gdzieś pod Falenicę, nie pamiętam co to była za miejscowość. Tam kupowaliśmy skóry, lekko wygarbowane tzw. „szafliki”. To po prostu chłop robił, wyprawiał swoim sposobem. Natomiast największa garbarnia i fabryka skór była w Radomiu.
Większość Waszych klientów przychodziła z naprawami?
Tak. Usługi kaletnicze to są przeważnie naprawy. Jeśli ktoś pytał, czy uszyję torbę to odmawiałam, bo szycie pojedynczej sztuki jest nieekonomiczne. Trzeba znaleźć na to czas, zrobić rozkrój, przeważnie to się robiło zawsze jedną torbę próbną. Taką pilotażową, którą w większych zakładach robił modelarz. Wzór był poprawiany zanim trafił na wykrojniki. W większych ilościach wykrawało się każdy element, tzw. kwaterki. Kwaterki i poszczególne części torby dawało się do obszycia. To była manufaktura, jedni robili to, drudzy to. A do jednej torby każdy element trzeba robić samemu. Tak samo nie da się zrobić jednego czy dwóch portfeli, bo to zajmuje za dużo czasu. Najlepiej najpierw zrobić przypuśćmy 50 takich kwaterek, 50 innych i później je razem zszywać.
Wykonywała Pani również portfele?
Przy Alei Stanów Zjednoczonych była pracownia Paszkowskiego, gdzie wytwarzaliśmy portfele. Piękne, z logo Berba, bo taką marką Paszkowski sygnował wszystkie wyroby. I to szło. Jak ktoś wyrobił sobie markę już taką naprawdę dobrą, miał swoich klientów, którzy się nigdy na nim nie zawiedli i innym polecali, to później nawet nie potrzebował żadnego szyldu. To była wspaniała rzecz robić portfele, ale to jest bardzo precyzyjna robota.
W swojej pracowni chętnie robiliśmy za to pasy i paski. Bardzo lubię robić pokrowce, np. na różne noże, na maczety. Nawet lubię przy tym pokombinować, żeby fajnie wyszło. Muszę mieć przed sobą ten nóż czy siekierkę, wtedy kładę to na papier, robię formę, ładnie to wywijam, zawijam, muszę tu naddać, tam naddać. Przydaje się rysunek techniczny, którego uczyłam się w szkole.
A później te formy zachowujecie?
Nie. Każda rzecz jest indywidualna i raczej drugi raz się taka forma nie przyda. Robiłam pokrowce na broń, ładnie wyszły, miałam dużą satysfakcję. Kiedyś torebkę u nas naprawiała pani ze straży miejskiej i kiedy ją odbierała, zapytała czy zszyjemy jej pokrowiec na kajdanki. Nie mieliśmy odpowiedniej maszyny, bo nam się zepsuła, ale przekierowaliśmy ją do warsztatu na ulicę Zana, mam tam znajomego, który prowadzi pracownię Kajman. Bardzo ładne rzeczy robi.
A nie było osób, które chciały z państwem wejść w spółkę, czy zaprosić do podwykonawstwa swoich projektów? Nie zdarzały się takie propozycje?
My nie jesteśmy Louis Vitton, że zrobię piękną torbę i wezmę za nią kupę pieniędzy. Realia są takie, że klient pójdzie na bazar i kupi torbę za 100 zł, tam będzie miał dużo taniej. Nie było takiej propozycji, ale nawet gdyby była, to byśmy się nie zgodzili, bo już wypracowaliśmy swoje lata, mamy emeryturę. Jesteśmy w posiadaniu narzędzi, którymi posługiwali się nasi przodkowie, są to już unikatowe okazy, rzec by można prawdziwe perełki dawnego rzemiosła. Część z nich przekazaliśmy do Muzeum Warszawskiej Pragi.
Pięknie za to dziękujemy i dziękuję za rozmowę.
Wywiad przeprowadziła Katarzyna Chudyńska-Szuchnik.
Zdjęcia ilustrujące wywiad zostały wykonane podczas warsztatów kaletniczych w PraRzemce w 2024 roku, fot. T. Kaczor.
Zadanie zostało zrealizowane dzięki wsparciu finansowemu m.st. Warszawy w ramach realizacji przedsięwzięć rewitalizacyjnych.
