fbpx

Używamy plików cookies do zbierania informacji dotyczących korzystania z serwisu Muzeum Warszawy i jego oddziałów. W każdej chwili możesz zablokować obsługę plików cookies w swojej przeglądarce. Pamiętaj, że zmiany ustawień w przeglądarce mogą ograniczyć dostęp do niektórych funkcji stron internetowych naszego serwisu.

pl/en
Aktualności

13.06.2022 / Aktualności, Barbakan, Centrum Interpretacji Zabytku, Spacery warszawskie

Działo się! Warszawa w XIX-XX w.

Działo się! Warszawa w XIX-XX w.

W XIX-wiecznej Warszawie życie toczyło się swoim rytmem. Ludzie rodzili się i umierali, choć czasem w tej sferze miały miejsce „cuda”. Solidarność społeczna przejawiała się, podobnie jak dziś, w sytuacjach ekstremalnych – np. w czasie powodzi, które nawiedzały miasto kilka razy do roku. W coraz bardziej gęstniejącej tkance miejskiej, opasanej pierścieniem fortyfikacji twierdzy carskiej, wybuchały licznie pożary, kończąc się zwykle tragicznie.

Represje, jakim poddawane było społeczeństwo Warszawy przez rosyjskiego okupanta po powstaniach listopadowym i styczniowym, budziły nienawiść i chęć odwetu. Ulica tworzyła i powtarzała prześmiewcze rymowanki i piosenki o szczególnie znienawidzonych rusyfikatorach. Nierzadko miały miejsce działania bezpośrednie przeciwko przedstawicielom władz zaborczych, które często kończyły się śmiercią zamachowców i nasileniem prześladowań.

Rynek Starego Miasta tętnił życiem. Czasem, gdy emocje w relacjach międzyludzkich brały górę, dochodziło tu do scen, w których główną rolę grały najczęściej miejskie przekupki, niepokonane w miotaniu obelg, gdy coś poszło nie po ich myśli.

Powszechną prawdę głoszącą, że „nie masz cwaniaka nad warszawiaka” wzmacniały pojawiające się od czasu do czasu pomysły na niezwykłe transakcje handlowe, realizowane przez tutejszych biznesmenów z półświatka.

Odradzanie się państwa i społeczeństwa po ponad stuletniej niewoli trwało zaledwie dwadzieścia lat. Warszawa znów znalazła się pod okupacją. Na Starym Mieście toczyły się walki, które spowodowały zniszczenie zabytkowej części miasta w ponad 90 procentach. Wiele akcji dywersyjnych zakończyło się sukcesem i wyprowadzeniem wroga na manowce. Niestety, w czasie powstania warszawskiego dochodziło również do dramatycznych pomyłek, które w finale doprowadzały do masakry wśród powstańców i ludności cywilnej.

Choć wojna zakończyła się, na upragnioną wolność i polityczną niezależność przyszło czekać jeszcze wiele lat. Reżim stalinowski i następujący po nim długi czas pozornej niepodległości odebrał życie wielu niewinnym ofiarom, uwiecznionym w historii miasta.

Czas trwania: 1,5h

Dla kogo: dla młodzieży i dorosłych ciekawych historii Warszawy

Jak się przygotować:

  • weź ze sobą słuchawki, naładowany telefon i powerbank,
  • załóż wygodne buty.

Spacer przygotowali: Anna Zdanowska i Wojciech Biliński

Mapę można otworzyć w aplikacji Google Maps na swoim telefonie, klikając w prostokąt w jej prawym, górnym rogu. Żeby odsłuchać nagrań należy wrócić do przeglądarki i tej strony.

Nowy Zjazd

Spacer rozpoczyna się przy balustradzie nad trasą WZ skąd rozpościera się widok na prawą stronę Wisły.

Zamach na pułkownika Karla Nolkena

1905 rok w carskiej Rosji stał pod znakiem rewolucji. Pogarszająca się sytuacja ekonomiczna doprowadziła do coraz liczniejszych manifestacji i strajków robotników. Władza bezwzględnie i krwawo pacyfikowała wszelkie oznaki społecznego sprzeciwu.

Rewolucyjne napięcie i niepokoje docierały, rzecz jasna, również do Warszawy. Poniżej miejsca, w którym stoicie widać ulicę Nowy Zjazd, odbiegającą w prawo od Trasy WZ. To tu doszło do zamachu na oberpolicmajstra.

W styczniu 1905 roku podczas starć protestujących z wojskiem zginęło ponad sto osób. Rozkaz do użycia broni palnej wydał dowodzący oddziałami wojskowymi pułkownik Karl Nolken – ówczesny szef miejskiej policji.

Prężnie działająca, nie tylko wśród warszawskich robotników, Organizacja Bojowa Polskiej Partii Socjalistycznej postanawia zlikwidować znienawidzonego oberpolicmajstra.

26 marca 1905 roku drzwi jednego z praskich cyrkułów, czyli komisariatu policji, otworzył gwałtownie dziewiętnastoletni Stefan Okrzeja, by następnie wrzucić do środka bombę. Eksplozja była na tyle silna, że ogłuszyła także samego zamachowca. Zdezorientowany próbował uciekać, ostrzeliwując się jednocześnie. Po krótkim pościgu został schwytany i pobity przez carskich policjantów do nieprzytomności.

Informacja o ataku na komisariat błyskawicznie dotarła do Nolkena. Zastała go w operze, jednak pułkownik bez namysłu postanowił przerwać oglądanie spektaklu i osobiście udał się na Pragę. Bojowcy z PPS-u tylko na to czekali. Kierująca się na most Kierbedzia odkryta karoca oberpolicmajstra napotkała ich tuż przy kościele św. Anny od strony Nowego Wjazdu.

Wszystko przebiegło bardzo szybko.

W kierunku Nolkena poleciała bomba, którą ten w ostatniej chwili odbił ręką. To uratowało mu życie. Jednak eksplozja była potężna. Jak policzono, z samego Zamku Królewskiego wyleciało 39 szyb. Z karocy wypadł też sam pułkownik. Zakrwawiona głowa i zmiażdżona ręka to tylko część obrażeń, które odniósł. Zamachowcy uciekli w różnych kierunkach.

Nowy Zjazd, autorstwo nieznane, ok. 1909 roku, zb. Muzeum Warszawy

Konsekwencje zdarzenia?

Stefan Okrzeja, będący swoistym wabikiem na Nolkena został skazany na karę śmierci – wykonaną w lipcu 1905 roku na Cytadeli. Stał się później bohaterem i patronem jednej z praskich ulic.

Karl Nolken już nigdy nie pojawił się w Warszawie, a jego zwierzchnik generał-gubernator warszawski tak bardzo bał się o siebie, że na stałe przeniósł się z Warszawy aż do Twierdzy Modlin, i stamtąd wydawał rozkazy.

Plac Zamkowy – przed Kolumną Zygmunta

Jak Kolumna Zygmunta właściciela zmieniała

Stoicie przed Kolumną Zygmunta III Wazy, najstarszym świeckim pomnikiem Warszawy, który, od kilkuset lat, góruje niemalże nieprzerwanie nad placem Zamkowym.

Figura króla opuszczała w swojej historii kolumnę tylko na krótkie chwile. Najpierw podczas XIX-wiecznego remontu, następnie w czasie powstania warszawskiego, gdy została strącona przez Niemców. Pomimo ograniczonej mobilności nie przeszkadzało to jej zmieniać właściciela i to niejednokrotnie.

Zamek Królewski i kolumna króla Zygmunta III Wazy, Henryk Poddębski, ok. 1930, zb. Muzeum Warszawy

Kolumna Zygmunta ufundowana przez króla Władysława IV na cześć jego ojca szybko stała się jednym z symboli Warszawy. Od początku była traktowana nie tylko jako pomnik ku chwale dynastii Wazów – element niezrealizowanej znacznie większej koncepcji forum Wazów – ale przede wszystkim jako symbol Warszawy jako miasta królewskiego. Okres zaborów zaś sprawił, że nie tylko dla warszawiaków, ale wszystkich Polaków stanowiła namacalne memento o czasach niepodległości. Była dobrem narodowym.

To wszystko nie przeszkodziło, by dobro to jak każde inne pewnego razu sprzedać, i to skutecznie. Pomysłodawcą całej transakcji, okazał się, działający w okresie międzywojennym, niejaki Alfons Cynjan. Wcale nie przeszkadzał mu fakt, że nie był właścicielem pomnika. Jedyny problem stanowiło znalezienie chętnego nabywcy. I tu trzeba oddać szacunek talentom oratorskim i umiejętności przekonywania naszego bohatera. Choć wydaje się to niemożliwe, co najmniej kilkukrotnie udało mu się znaleźć chętnych tak do zakupu kolumny, jak i zapłacenia za nią żywą gotówką.

Ofiar swojej pomysłowości szukał zazwyczaj wśród przyjezdnych z prowincji, którzy okazywali się bardziej podatni na jego farmazony. Jeden z nich zdecydował się na zakup kolumny w prezencie ślubnym dla swojej córki, płacąc Cynjanowi za domniemane prawo własności 100 zł. Ten próbował namówić go dodatkowo na opłacenie z góry za usługę transportową nabytku.

Adolf Cynjan, dzięki tym transakcjom, stał się jednym z najbardziej znanych oszustów stolicy.

Jak informował w listopadzie 1930 roku „Goniec Polski”, do jego innych sukcesów handlowych należało m.in. wynajęcie Dworca Głównego na bankiet, sprzedaż tramwaju z zajezdni na Muranowie czy wreszcie rozbiórka i sprzedaż całej linii kolejowej.

Niestety, kariera Cynjana zakończyła się jego aresztowaniem i wyrokiem trzech lat więzienia.

ulica Dziekania (gąsienica na ścianie katedry)

Walka o katedrę podczas powstania warszawskiego

Stare Miasto było terenem, które znalazło się w orbicie zaciętych walk podczas powstania warszawskiego. Wyjątkowym tego świadectwem jest historia obrony Archikatedry Warszawskiej pw. św. Jana. Upamiętnieniem walk o utrzymanie jej w polskich rękach jest fragment gąsienicy czołgowej, wmurowany w ścianę katedry od strony ulicy Dziekanii.

Przyjrzyjcie się temu świadkowi wydarzeń. Choć napis na tablicy informuje, że jest to gąsienica niemieckiego czołgu – miny „Goliat” to kwestia ta nie jest jednoznaczna.

Bezpośrednia walka o utrzymanie kościoła zaczęła się 13 sierpnia. Niemcy próbowali wedrzeć się na Stare Miasto od placu Zamkowego. Warto wspomnieć, że linia frontu przebiegała przez plac Zamkowy u wlotów ulic Piwnej i Świętojańskiej, które były zablokowane barykadami. Następnie skręcała w Kanonię na tyłach katedry i biegła wzdłuż ulicy Jezuickiej, potem Celnej i Brzozowej, w kierunku północnym. Prezbiterium katedry znalazło się na linii rozdzielającej obie strony, dlatego Niemcy skierowali liczne siły, by zająć lub zniszczyć świątynię.

Dziś oznakowanie dokładnego przebiegu barykad znajdziemy pod gankiem w przejściu z Dziekanii na Kanonię oraz z Kanonii na Jezuicką.

Katedra św. Jana dzięki potężnym murom długo opierała się niemieckiej artylerii, dając jednocześnie schronienie przebywającym wewnątrz niej powstańcom. Do 16 sierpnia wnętrze kościoła nie uległo poważniejszym zniszczeniom, a wybuchające pożary udawało się skutecznie gasić. Niestety, tego dnia Niemcy za pomocą pocisków zapalających podpalili domy po drugiej stronie Dziekanii, a silne podmuchy wiatru szybko przeniosły ogień na katedrę.

Ruiny katedry św. Jana przy ulicy Świętojańskiej, Czesław Olszewski, 1945, zb. Muzeum Warszawy

W ostatniej chwili udało się ewakuować z jej wnętrza figurę Cudownego Chrystusa, która powróciła na swoje miejsce w kaplicy Baryczków dopiero w 1948 roku. Na skutek pożaru zapadło się sklepienie katedry, jednak jej wnętrze nadal pozostało niezdobyte.

Wkrótce Niemcy wspomogli się ciężkim sprzętem. Kolejno, 21 i 27 sierpnia od strony Dziekanii udało im się za jego pomocą dokonać wyłomu w grubych średniowiecznych murach.

Ślad po wyrwie, która powstała w murze jest widoczny obok symbolicznej gąsienicy, przypominającej te dramatyczne chwile. Między historykami nie ma jednomyślności, czy w ataku posłużono się zdalnie sterowanymi minami samobieżnymi typu Goliat, czy były to cięższe i większe transportery ładunków wybuchowych Borgward B IV.

Dzieła zniszczenia katedry hitlerowcy dopełnili po upadku powstania, wysadzając w powietrze ocalałe części murów świątyni. Po wojnie zburzenie konstrukcji oceniono na 90%.

ulica Jezuicka 1/3

Pobicie i śmierć Grzegorza Przemyka

Spójrzcie na bramę przy Jezuickiej 1/3. 

W roku 1983 znajdowało się tu wejście do komisariatu Milicji Obywatelskiej. 12 maja tego roku doszło w nim do śmiertelnego pobicia dziewiętnastoletniego maturzysty Grzegorza Przemyka.

Zdanie pisemnych egzaminów postanowił uczcić na Starym Mieście, dokąd po południu udał się wraz z kolegami. Nikt z nich nie podejrzewał wówczas tragicznego finału tego spotkania.

Autobusem wszyscy dotarli pod kościół św. Anny. Następnie przez plac Zamkowy i ulicę Świętojańską udali się na Rynek Starego Miasta. Spodziewali się zastać tutaj kolegów z klasy. Nie spotkawszy ich, w drodze powrotnej, przy wejściu na plac Zamkowy chłopcy zaczęli żartować. Grzegorz wskoczył na plecy jednego z kolegów, co skończyło się upadkiem obu. Niewinna zabawa stała się, niestety, przyczynkiem całego ciągu zdarzeń, które doprowadziły do tragedii.

Chłopców spostrzegł jeden z milicjantów, patrolujących rejon Starego Miasta. Nadgorliwy funkcjonariusz podbiegł do nich i zażądał okazania dowodów osobistych. Grzegorz Przemyk odmówił twierdząc, że nie ma go przy sobie. W konsekwencji obaj zostali brutalnie wepchnięci do radiowozu i przewiezieni na pobliski komisariat przy Jezuickiej 1/3.

Milicjanci skatowali tu chłopaka bijąc i kopiąc go przede wszystkim w brzuch. Następnie wezwali pogotowie twierdząc, że Przemyk to niepoczytalny narkoman. Ze szpitala przy Hożej, do którego został przewieziony, odebrała go poinformowana wcześniej matka – Barbara Sadowska. Razem wrócili do domu. Wkrótce stan Grzegorza pogorszył się na tyle, że ponownie trafił do szpitala. Lekarze podczas operacji stwierdzili bardzo ciężkie obrażenia brzucha maturzysty. Na ich skutek zmarł on 14 maja 1983.

Ówczesne władze postanowiły zatuszować sprawę, ukrywając winę milicjantów. Wynikało to z kilku faktów.

Matka Grzegorza była znaną poetką zaangażowaną w środowisku opozycyjnym. Kilka dni wcześniej sama została pobita przez milicjantów podczas ich nalotu na klasztor franciszkanek i kościół św. Marcina przy Piwnej. Znajdowały się tam biura Prymasowskiego Komitetu Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, w którym działała. Usłyszała wtedy groźby dotyczące jej syna.

Władze cały czas intensywnie zwalczały opozycję, a stan wojenny został zawieszony zaledwie kilka miesięcy wcześniej.

Ceremonia pogrzebowa rozpoczęła się w kościele pw. św. Stanisława Kostki na Żoliborzu, a sam pogrzeb Grzegorza Przemyka na Powązkach Wojskowych stał się okazją do wielkiej antyrządowej manifestacji opozycji.

Śledztwo i proces, zmanipulowane przez władzę, miały zdjąć odpowiedzialność z milicji. Za śmiertelne pobicie obciążono i skazano personel pogotowia, transportujący Przemyka do szpitala. Sprawę wznowiono, a wcześniejszy wyrok uchylono dopiero po 1989 roku. Ostatecznie jednak żaden z milicjantów nie trafił do więzienia na skutek przedawnienia sprawy.

Widok na Rynek Starego Miasta z ulicy Jezuickiej, Edward Hartwig, lata 70 lub 80 XX wieku, zb. Muzeum Warszawy

Góra Gnojna

Z ulicy Jezuickiej trzeba skręcić w ulicę Dawną, aby po poru krokach znaleźć się na Górze Gnojnej, która jest kolejnym punktem widokowym na Starym Mieście.

Powódź

Stoicie w miejscu, gdzie przed niemal 180 laty znajdowało się wysypisko śmieci i nieczystości.

Spójrzcie na Wisłę, która w dawnych wiekach płynęła tuż pod skarpą. Dziś oddziela ją od Gnojnej Góry pas zieleni, Wisłostrada i bulwar.

Nikt nie pamięta już dramatycznych wydarzeń sprzed przeszło 200 lat. Głównym traktem dawnej dzielnicy Rybaki, w ostatnich dniach sierpnia 1813 roku, płynęła rwąca rzeka. Z nieba lały się strumienie deszczu. Przez Warszawę przeszła największa powódź w historii miasta.

Do XIII wieku na warszawskim odcinku Wisły powodzie niemal nie występowały. Jednak wraz z rozwojem osadnictwa wzdłuż obu brzegów rzeki i jej dopływów oraz związanej z tym wycince lasów, nurt spokojnie płynącej dotąd Wisły zaczął się gwałtownie przemieszczać. Powodowało to przesuwanie się jej koryta. Tam, gdzie woda nie mogła rozlać się szeroko, silnie podcinała brzeg.

Od XVI wieku Wisła wylewała co kilka lub kilkanaście lat. Mieszkańcy nisko położonej dzielnicy Rybaki bronili się przed powodziami, budując groble. Niełatwo było jednak stawić opór szalejącemu żywiołowi.

Lato 1813 roku dało się we znaki całej Europie z powodu niekończących się opadów deszczu. Ulewy spowodowały wezbrania wód również na górnej i środkowej Wiśle.

Do Warszawy nadciągała fala powodziowa. Deszcz zaczął padać w Warszawie 25 sierpnia. Trzy dni później poziom wody w Wiśle wzrósł o prawie 5 metrów. Gwałtowne fale zerwały most łyżwowy. Rzeka unosiła szczątki budynków, mostów, młynów, bydło, świnie, sprzęty domowe, drewno opałowe, kopy siana i snopki zboża.

Mieszkańcy Rybaków stali na dachach zalanych domów. Ci, którym udało się pokonać pęd wody i dotrzeć do czółen i łodzi, byli uratowani.

Stancje Dolne Oficyny Tarasowej Zamku Królewskiego były zupełnie zrujnowane, mieszkania parteru zalane na wysokość półtora metra.

Na prawym brzegu dachy i kominy tylko z domów widać było, na których mieszkańcy wołali rozpaczliwym głosem o ratunek. Cała okolica nadwiślańska, jak okiem zajrzeć, zniknęła, tylko woda z białą pianą po niej szumiała. – pisał jeden z naocznych świadków.

Nagle na środku rzeki pojawiła się kołyska z niemowlęciem. Jeden z młodych mężczyzn natychmiast skoczył do Wisły i popłynął, aby je uratować. Tłum zgromadzony na tarasie zamkowym gratulował mu odwagi i refleksu.

Urządzono losowanie wśród kobiet, które miało zdecydować o losie dziecka. Szczęśliwą opiekunką została szewcowa z ulicy Dunaj, która bezzwłocznie zabrała dziecko do swojego domu.

Stanisław Witkiewicz, Powódź. Ulica Bugaj, „Tygodnik Illustrowany”, 1888, Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa

Rynek Starego Miasta – przy pomniku Syreny

Jak Fiodor Trepow stał się niesławnym bohaterem wiersza

25 lutego 1861 roku przypadała okrągła rocznica bitwy pod Olszynką Grochowską, podczas której powstańcom listopadowym udało się powstrzymać zmierzające ku Warszawie, przeważające siły armii rosyjskiej.

Trzydzieści lat później warszawiacy postanowili uczcić to wydarzenie organizując liczną manifestację. Dowodzący policją oberpolicmajster warszawski Fiodor Trepow osobiście próbował rozpędzić jej uczestników. Nie skończyło się to dla niego dobrze. Świadkiem tych zdarzeń była Syrena, której kopię widzicie na cokole, choć wtedy stała na sztucznej skale.

Portret oberpolicmajstra Teodora Trepowa, Karol Beyer, luty 1861, zb. Muzeum Warszawy

Manifestacja o której mowa, była jedną z pierwszych, które na początku lat 60. XIX wieku zaczęły pojawiać się na ulicach, stanowiąc namacalny dowód rosnącego napięcia społecznego. Gdy powstanie listopadowe upadło, wzmogły się represje polityczne, a carat nałożył surowe sankcje gospodarcze, zwane od ówczesnego namiestnika Królestwa Polskiego księcia feldmarszałka Iwana Paskiewicza tzw. nocą paskiewiczowską. Na kilkadziesiąt lat stłumiły one niepodległościowe  dążenia Polaków.

Sytuacja zaczęła ulegać zmianie od 1856 roku. Wpływ na to miała również klęska Rosji w wojnie krymskiej. Warszawę odwiedził wówczas po raz pierwszy car Aleksander II. Liczono, że wraz z nowym władcą na tronie Rosji, nadejdzie szansa na zmianę i liberalizację dotychczasowej polityki. To, że oczekiwania te były płonne Aleksander II zasygnalizował już podczas wspomnianej wizyty w Warszawie, mówiąc otwarcie do gospodarzy: Żadnych marzeń, panowie, żadnych marzeń. Jednak było to za mało, a ożywione nadzieje zaczęły narastać.

Pierwszą ich uliczną emanacją był, mający miejsce w czerwcu 1860 roku, pogrzeb Katarzyny Sowińskiej, działaczki patriotycznej i charytatywnej oraz małżonki legendarnego generała i dowódcy powstania listopadowego – Józefa Sowińskiego. Jej ostatniej drodze na Powązki, na których została pochowana, na cmentarzu ewangelicko-reformowanym towarzyszył wielotysięczny tłum.

Kolejną okazją do uświadomienia sobie własnej liczebności, marzących o niepodległości warszawiaków, stała się rocznica wybuchu powstania listopadowego. Tym razem miejscem zgromadzenia był kościół karmelicki na Lesznie. To tu w okresie powstania mieściło się carskie więzienie. Manifestacja miała charakter pokojowy, co nie dało Rosjanom okazji i pretekstu do jej pacyfikacji. Uznano jednak, że taka forma oporu może być równie groźna dla ich hegemonii nad Królestwem Polskim. Kolejne zgromadzenia postanowiono już tłumić przy pomocy siły.

Plany te wprowadzono w życie w lutym następnego roku. Co więcej, aby utrudnić jakiekolwiek obchody 30-lecia bitwy pod Olszynką Grochowską, nakazano znacznie wcześniej rozebrać jedyny funkcjonujący wówczas w mieście most łyżwowy. Miało to uniemożliwić dotarcie większości warszawiaków na miejsce bitwy.

Decyzja ta doprowadziła jedynie do zmiany miejsca spotkania. Początkowo gromadzono się przed kościołami Paulinów i Dominikanów na Nowym Mieście, by następnie ruszyć przez Stare Miasto na Krakowskie Przedmieście. Liczni uczestnicy nieśli sztandary z godłami Polski, Litwy i Rusi.

Rosjanie postanowili rozpędzić tłum, a zadanie to stanęło oczywiście przed policją, na czele której stał wówczas Fiodor Trepow. Osobiście uczestniczył w akcji, obserwując i wydając ignorowane komunikaty wzywające do rozejścia się.

Zirytowany tym faktem, w pewnym momencie wdał się w szarpaninę z jednym ze studentów dzierżących sztandar. Ze starcia nie wyszedł jednak zwycięsko, doznając obrażeń głowy.

Ostatecznie policji udało się rozbić manifestantów. Jednak jej dowódca miał wątpliwą satysfakcję. Błyskawicznie bowiem na warszawskich ulicach pojawiła się krótka, a często nucona piosenka, której treść brzmiała:

Na Starym Mieście przy wodotrysku, pułkownik Trepow dostał po pysku.

Rynek Starego Miasta 27

Trybunał przekupek

Stoicie przed wejściem do kamienicy, w której mieścił się słynny skład win węgierskich Fukiera. W latach 70. XIX wieku, w sobotnie wieczory, schody prowadzące do kamienicy zamieniały się w trybunał przekupek. Wokół nich gromadziła się grupka kobiet w fartuchach roboczych z głowami ciasno owiniętymi chustami.

Warszawskie handlarki od wieków słynęły z ognistego temperamentu. Mówiono, że są wygadane i kłótliwe. Zresztą w klatce, która do 1810 roku stała na Rynku Starego Miasta, zamykano je także, gdy krzywdziły klientów na wadze i jakości towaru.

Jędrzej Kitowicz tak wspominał kobiety utrzymujące się z handlu:

zwadliwe i wyparzonej (jak mówią) gęby kobiety, robiły spraw niemało, powadziwszy się jedna z drugą albo łeb obdarłszy jedna drugiej albo nieuczciwem błyśnieniem ciała jedna drugą sposponowawszy, biegły w zapale do instygatora marszałkowskiego (dawny oskarżyciel publiczny).

Na czym więc polegała praca Trybunału?

Przedstawicielką przekupek i najwyższym sędzią była, jak podawała prasa, korpulentnej budowy szewcowa, mająca swój kramik na schodkach domu Fukiera. Stanowiła ona jednoosobowo trybunał i zarazem ostatnią instancję.

Przyprowadzano do niej przekupki nie tylko ze Starego Miasta, ale również nowomiejskie i te z Mariensztatu oraz zza Żelaznej Bramy.

Szewcowa zajmowała się rozstrzyganiem sporów, godziła powaśnione, a winnym wymierzała karę pieniężną, od której nie było odwołania, np. rubla grzywny na Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności.

Jednocześnie pouczała koleżanki po fachu, aby były uprzejme dla klientek. Odnosiło się to głównie do przekupek zza Żelaznej Bramy, które rzadko zachowywały się kulturalnie i słynęły z wyjątkowego zuchwalstwa.

Sędzia – szewcowa miała sporo pracy w Trybunale. W prasie dość często pojawiały się artykuły o nieobyczajnym zachowaniu przekupek. Oto jeden z nich:

Na Bugaju pod nr 11 pokłóciła się przekupka z szewcem; gdy się już wysypał cały arsenał obelg, w których naturalnie przekupka była górą, wzięto się do pięści i szewc jako silniejszy byłby zwyciężył przeciwniczkę, lecz ta pochwyciła stojąc: lampę naftową zapaloną i rzuciła nią w szewca, na którym w tej chwili od rozlanej nafty zapaliło się ubranie – sąsiedzi przybiegli na pomoc i ogień zgasili, biedny jednak szewc ma silnie oparzone plecy, ręce i po części twarz – odesłano go do szpitala Św. Rocha – przekupkę zaś pociągnięto do odpowiedzialności sądowej.

Sień kamienicy Fukiera, lata 20. – 30. XX w., Tadeusz Cieślewski ojciec, zb. Muzeum Warszawy

ulica Freta 18

Pożar kamienicy

W latach 50. XIX wieku w Warszawie pracowało pięć oddziałów Warszawskiej Straży Ogniowej. Jeden z nich mieścił się w części budynku przy ulicy Nalewki 3.

Pracę strażaków ułatwiały pompy gaśnicze napędzane silnikami parowymi, znacznie nowocześniejsze niż dotychczasowe zwykłe sikawki z wężami. Niestety, w mieście wciąż wybuchały pożary. Brak ostrożności i wyobraźni mieszkańców dość szybko kończył się dramatem.

Spójrzcie na fasadę dwupiętrowej kamienicy przy ulicy Freta 18. Ponad 130 lat temu, późnym popołudniem 16 maja 1886 roku w jej wnętrzu rozegrała się tragedia.

Z budynku wybiegł mężczyzna, rozpaczliwie wołając o pomoc. Płonęło na nim ubranie. Jeden z dorożkarzy zerwał derkę z konia i stłumił ogień na ciele ofiary. Mężczyznę zaniesiono do pobliskiej razury (zakładu fryzjerskiego z golarnią).

Z sieni domu przy Freta wydobywały się kłęby dymu. Płonęła klatka schodowa, odcinając mieszkańcom drogę ucieczki.

Drabiny, przyniesione pośpiesznie z fabryki Evansa przy Świętojerskiej, sięgały jedynie do drugiego piętra. Udało się szczęśliwie sprowadzić na dół lokatorów dwóch niższych pięter. Wśród mieszkańców trzeciego piętra, którzy szukali drogi ucieczki, była młoda matka z niemowlęciem.

Oddajmy głos ówczesnej prasie.

Widziano z dołu, jak pani K. chciała się rzucić z okna, lecz mąż ją powstrzymał, a odebrawszy dziecko, które oddał panu Gronau, spuszczał żonę ostrożnie ku drabinie po gzymsie, w ostatniej chwili przytrzymując za warkocz. Na szczęście, wspomniany już wyżej Fiedorow, zdążył pochwycić panią K. i bez szwanku omdloną na dół sprowadzono. Teraz przyszła kolej na dziecko. Ojciec nie tracąc do ostatniej chwili zimnej krwi, ze zręcznością akrobaty zsunął się na wąski gzyms, z którego poduszkę z małą istotą puścił na ręce będącego już na drabinie dra Zaręby. Dziecina szczęśliwie ocalała, a po niej ku drabinie zesunął się p. Kamiński, wołając na p. Gronaua, aby go naśladował. Ten jednak, czy nie ufał swej zręczności, czy też po prostu stracił przytomność, dość, że z okna wyskoczył. Zdawało się, iż tu będzie śmierć nieunikniona. Tymczasem p. Gronau spadł na jakiegoś żołnierza i dzięki osłabionemu impetowi zranił się tylko boleśnie w czoło, innego szwanku nie ponosząc.

O ile sytuacja ratownicza od frontu kamienicy zakończyła się pomyślnie, od strony podwórza rozgrywał się dramat. Jednej z dwóch rodzin udało się opuścić płonące mieszkanie za pomocą prześcieradeł, skręconych w jeden sznur.

Państwo Zielińscy nie mieli tyle szczęścia. Mąż, fryzjer z Teatru Małego, na kilka minut przed pożarem udał się do garderoby teatralnej. Dziesięcioletni syn, wysłany po zakupy, ocalał. Matka Saula Zielińska z ośmioletnią córką stały w oknie i czekały na pomoc. Na ziemi leżały sienniki i materace, które przynieśli lokatorzy z oficyn. Niestety, dziewczynka spadła na bruk i zginęła na miejscu. Matka wyskakując z okna również ominęła materace i poniosła poważne obrażenia. Zmarła w drodze do szpitala św. Ducha.

Okazało się, że sprawcą pożaru był mężczyzna w płonącej odzieży, pracujący w składzie mydła i nafty, mieszczącym się w kamienicy nr 18.

Właściciel polecił mu przelać benzynę z balonu w butelkę. W ciemnej komórce za sklepem, przy schodach mężczyzna rozbił niechcący balon z benzyną, a sklepowa, która miała mu pomóc, upuściła na ziemię latarkę ze świecą. W tym momencie nastąpiła eksplozja, a łój i nafta w połączeniu z benzyną, rozerwały ścianę domu. Drewniane schody natychmiast zajęły się ogniem.

Cztery oddziały straży ogniowej przyjechały dopiero pół godziny po wybuchu pożaru.

Na trzecim piętrze – epizod z pożaru w Warszawie, przy ul. Freta, Władysław Bojarski, Biesiada Literacka 1886, Mazowiecka Biblioteka Cyfrowa

ulica Jana Kilińskiego 3

Eksplozja niemieckiego transportera przejętego przez powstańców

Na ulicy po lewej stronie, patrząc od Podwala, znajduje się potężny głaz, upamiętniający dramatyczne wydarzenie, które rozegrało się tutaj podczas obrony Starego Miasta, w czasie Powstania Warszawskiego.

Przez wiele lat określano je jako wybuch tzw. „czołgu pułapki”, na skutek którego w  jednej chwili życie straciło kilkuset powstańców i cywilów. Zakładano, że Niemcy świadomie i z premedytacją porzucili, na barykadzie osłaniającej Podwale od placu Zamkowego, pojazd wypełniony materiałem wybuchowym, by zdetonować go po przejęciu przez nieświadomych niebezpieczeństwa obrońców Starego Miasta.

Najprawdopodobniej zdarzenie to miało inny charakter – chcieli przetestować nową broń wprowadzoną do walki.

13 sierpnia 1944 roku, w godzinach porannych, od strony mostu Kierbedzia na plac Zamkowy wjechały dwa duże czołgi i niemiecki ciężki nosiciel ładunków wybuchowych. Należy tu doprecyzować, że zaobserwowane przez powstańców czołgi były samobieżnymi działami pancernymi, a tajemniczy pojazd transporterem ładunków Borgward B IV. Działa po ostrzelaniu barykad zamykających Podwale oraz ulicę Świętojańską wycofały się, natomiast niewielki transporter ładunków ruszył w kierunku tej na Podwalu. Gdy zablokował się na przeszkodzie i został obrzucony butelkami z benzyną, z jego wnętrza wydostał się niemiecki żołnierz i uciekł w kierunku Krakowskiego Przedmieścia.

Porzucony pojazd skupił uwagę powstańców. Niewielki pożar jego poszycia ugaszono piaskiem. Po obejrzeniu wnętrza pojazdu, a także na skutek chaosu informacyjnego w kontaktach z dowództwem, część barykady została rozebrana. Pojazd wprowadzono jako „zdobyczny” w głąb ulicy Podwale.

Z tego miejsca ruszyła triumfalna parada przez Stare Miasto. Pojazd przejechał z Podwala ulicami Piekarską i Zapiecek aż do Rynku Starego Miasta, by następnie poprzez Nowomiejską i Freta zawrócić z drugiej strony na Podwale. W czasie defilady, wokół pojazdu gromadził się tłum powstańców oraz cywili, zaskoczonych i podekscytowanych zdobyciem na Niemcach ciężkiego sprzętu.

Wreszcie, kilka minut po godzinie 18., gdy pojazd wjechał w ulicę Kilińskiego, z jego przedniej części odpadła wielka skrzynia i osunęła się na ziemię. Co więcej, niektórzy zgromadzeni nieświadomi zagrożenia próbowali powtórnie przymocować ją na przedzie pojazdu. Skrzynia zawierała jednak około 450 kg materiału wybuchowego, a przejęty pojazd typu Borgward B IV pełnił funkcję nosiciela materiału wybuchowego. Dostarczał ją w miejsce planowanej eksplozji, by następnie wycofać się na bezpieczną odległość. Zwolnienie i uderzenie przedniej skrzyni wypełnionej materiałem wybuchowym uruchamiało zapalnik czasowy, by po kilku minutach doprowadzić do potężnej eksplozji.

Na skutek wybuchu, według różnych szacunków, na miejscu zginęło prawdopodobnie około 300 osób, a ich szczątki były porozrzucane dosłownie wszędzie. Kilkuset ciężko rannych umieszczono w pobliskich szpitalach.

Wszystko wskazuje na to, że nie był to ani czołg ani nie była to świadomie zastawiona przez wroga pułapka, co w żaden sposób nie zmniejsza, niestety, skali ofiar tej powstańczej tragedii.

Zniszczony niemiecki ciężki transporter ładunków Borgward B IV na ulicy Marszałkowskiej, Sylwester Braun ps. Kris, sierpień 1944, zb. Muzeum Warszawy

ulica Podwale 15 i 17

Pacjentka doktora Lafontaine

Znajdujemy się przy ulicy Podwale. Spójrzmy na kamienice pod numerami 15 i 17.

Prawdopodobnie w tym miejscu stał w XIX wieku obszerny gmach, określany jako „pałac”. Tu właśnie do 1807 roku rezydował słynny nadworny chirurg króla Stanisława Augusta, Leopold Lafontaine.

Jesiennym przedpołudniem 1806 roku doktor wracał do domu po konsultacji lekarskiej. Lekarz słynął z niezwykłych umiejętności medycznych. Jego pacjentką była między innymi Klara Zadora, mieszkająca z mężem w drewnianym dworku na Nalewkach, naprzeciwko ogrodu Krasińskich.

Niestety, mimo przeprowadzonej terapii, pacjentka zmarła w obecności lekarza. Mąż był nieprzytomny z rozpaczy, od ślubu minęło niespełna pół roku. Lafontaine po powrocie do domu zapisał w służbowym notatniku uwagę o wizycie u Zadorów i zaczął przyjmować kolejnych pacjentów.

Ignacy Zadora, niepogodzony z tragedią, chciał jak najdłużej zatrzymać przy sobie zmarłą i przeciągał w czasie przekazanie zwłok. Wreszcie jednak karawan zawiózł ciało Klary na cmentarz powązkowski. Późnym wieczorem trumnę z otwartym wiekiem ustawiono w miejscowym kościele. Nabożeństwo żałobne miało się odbyć nazajutrz rankiem.

W środku nocy wdowca obudził przerażony krzyk służącego: Pani przyszła! Rzeczywiście, ktoś dobijał się do drzwi wejściowych. Przestraszony Ignacy ujrzał w półmroku swoją Klarę w podartej czapce i płaszczu dziadowskim. Niedoszła nieboszczka rzuciła się w ramiona uradowanego męża i omdlała.

Co zatem stało się w nocy w powązkowskim kościele?

Przy trumnie oświetlonej blaskiem świec drzemał dziad kościelny. W pewnej chwili obudził go świst wiatru. Mężczyzna podszedł do zmarłej i zobaczył na jej palcu złotą obrączkę, którą bez wahania postanowił ukraść. Nie mogąc sobie poradzić z oporną biżuterią, mężczyzna ukląkł na zwłokach i silnie chwycił palec nieboszczki. Usłyszał cichy jęk. Zmarła otworzyła oczy, a przerażony niedoszły złodziej rzucił się do ucieczki. Ocucona z letargu Klara zaczęła wołać o pomoc. Mężczyzna po przekonaniu się, że ma do czynienia nie z upiorem, lecz żywą istotą, pomógł pani Zadorzynie wydostać się i za obietnicę sowitej nagrody podjął się odprowadzić ją do męża na Nalewki.

Nazajutrz, jak zapisał kronikarz, całą Warszawę obiegła wieść o cudownym zmartwychwstaniu zmarłej, a zewsząd nadciągały gromady ciekawych, pragnąc ujrzeć, jeśli nie panią Zadorzynę, to chociaż jej dworek z gankiem i białymi firankami w oknach.

Lafontaine, dowiedziawszy się o tym, co zaszło, zajrzał do dzienniczka i odczytał notatkę wpisaną tam przed kilkoma dniami: Ulica Nalewki. Zadora. Choroba dziwna. Pogrzeb wstrzymać.

Zapomniał o niej po ostatniej wizycie w nalewkowskim dworku, gdyż po powrocie do domu ujrzał tłum chorych i rzucił się w wir pracy. Ignacego Zadory nie udało mu się ostrzec na czas.

Ulica Podwale, autorstwo nieznane, ok. 1908, zb. Muzeum Warszawy

ulica Senatorska 3

Akcja „Góral”

Na ścianie domu przy ul. Senatorskiej 3, kilkanaście metrów od jej wlotu na plac Zamkowy, znajduje się tablica upamiętniająca jedną z największych akcji zbrojnych Armii Krajowej przeprowadzonej w Warszawie.

To w tym miejscu 12 sierpnia 1943 roku żołnierze oddziału dywersyjnego przejęli transport pieniędzy przewożony z Banku Emisyjnego przy ul. Bielańskiej na Dworzec Wschodni.

Decyzję o przeprowadzeniu akcji podjęto już wiosną 1942 roku. Wynikała ona z konieczności pozyskania środków finansowych niezbędnych dla funkcjonowania polskiego podziemia. Przygotowania do akcji trwały ponad 14 miesięcy, zaś jej realizacja zajęła ledwie dwie i pół minuty.

Akcja zapisała się w historii jako „Góral”, ze względu na to, że banknot o nominale 500 złotych polskich przedstawiał wówczas wizerunek górala. Udział w niej wzięło ponad 40 polskich żołnierzy. Aby przewożąca transport niemiecka ciężarówka nie wybrała alternatywnej drogi, część z nich ustawiło fałszywe znaki drogowe uniemożliwiające skręt w ulicę Miodową.

Gdy samochód znalazł się w oczekiwanym miejscu, na ulicę tuż przed auto wyprowadzono ręczny wózek ze skrzynkami owoców i warzyw, co wymusiło gwałtowne hamowanie i zatrzymanie pojazdu. Po krótkiej strzelaninie i „unieszkodliwieniu” niemieckich żołnierzy, przejęty samochód błyskawicznie odprowadzono w bezpieczne miejsce.

Transport zawierał ponad 105 milionów złotych i zapewnił Armii Krajowej finansowanie wielu działań aż do wybuchu powstania warszawskiego. Po akcji, Niemcy nie mogąc wpaść na żaden trop, w całej Warszawie rozkleili plakaty z informacją, że oferują pięć milionów złotych nagrody każdemu kto przekaże informacje, które przyczynią się do ujęcia sprawców.

Odpowiedź AK na to działanie była tak szybka jak dowcipna. Na niemieckich plakatach pojawiły się bowiem wkrótce kolejne informacje. Mówiły one o dziesięciu milionach złotych za wskazanie kolejnego takiego transportu.

Widok z wieży kościoła Matki Bożej Łaskawej na Krakowskie Przedmieście i ulicę Senatorską, Edward Hartwig, przed 1974, zb. Muzeum Warszawy

By dodatkowo zdezorientować okupanta, zorganizowano również akcję wysyłania sfingowanych donosów. Jeden z nich był szczególnie intrygujący. Niemiecka policja otrzymała wiadomość następującej treści: Jako jedyny naoczny świadek przez cały czas z dużej wysokości przypatrywałem się akcji. Plac Zamkowy 1.

Dopiero na miejscu funkcjonariusze mieli zorientować się, że domniemany świadek stoi na pobliskiej kolumnie, a oni stali się obiektem drwiny.

Po akcji na Senatorskiej Niemcy szczególnie wzmocnili ochronę tego typu transportów. Zaczęły towarzyszyć im pojazdy opancerzone, włączono nawet czołgi, a trasy przejazdu były dodatkowo obstawiane wojskiem lub żandarmerią.