14.11.2022 / Aktualności, Spacery warszawskie, Warszawa w kolekcji fotografii współczesnej
Lewandów. Wieś, folwark, metropolia
Do niedawna spokojne, senne i na pół wiejskie obrzeża wielkiej Warszawy, od kilkunastu lat przeżywają budowlany boom. Gwałtownie znika to co dawne.
W miejsce pól, lasów i domów ze stodołami – wkracza miasto. Jak grzyby po deszczu wyrastają bloki, osiedla jednakowych domków, supermarkety i fast food-y. A wraz z nimi… problemy. Najczęściej infrastrukturalne. Nierzadko latami trzeba czekać na przyzwoite ulice, chodniki, szkołę, park, o domu kultury nie wspominając.
Ten proces możemy zaobserwować na warszawskim Lewandowie, który od dekady przechodzi całkowitą metamorfozę: z typowo rolniczej osady do kilkutysięcznego osiedla.
Początek zmian w 2010 roku uchwycił w swoim obiektywie Jędrzej Sokołowski, a kolekcja jego prac znajduje się w zasobach Muzeum Warszawy.
Fotografie znajdują się na portalu Kolekcje Muzeum Warszawy.
Na jednej z fotografii Sokołowskiego widać rząd białych bloków, czekających na lokatorów. Leżący na skrawku dawnego pola równie biały śnieg zdaje się przyzywać „nowe”. I rzeczywiście – dziś w tym miejscu znajduje się sklep Decathlon oraz bar McDonald’s. Z prawej strony widać fragment drzewa.
Na szczęście sporo takich drzew na Lewandowie pozostało. Najstarsze mogą mieć nawet ponad 300 lat!
Spacerując uliczkami nowego osiedla, szukajmy więc drzew! I wsłuchujmy się w szelest ich liści… Bo szumią piękną pieśń o fascynującej przeszłości…
Jak się przygotować do spaceru?
Czas trwania: około 90 minut
Dla kogo: dla młodzieży i dorosłych ciekawych historii Warszawy
Weź ze sobą słuchawki, naładowany telefon i powerbank oraz załóż wygodne buty.
Przyda się aparat (może być ten w telefonie), żeby zrobić zdjęcia Lewandowa i porównać krajobraz z tym na fotografiach Jędrzeja Sokołowskiego.
Spacer przygotował: Bartłomiej Włodkowski – założyciel i prezes Fundacji Ave
Pinezki na mapie oznaczają kolejne punkty spaceru.
Mapę można otworzyć w aplikacji Google Maps na swoim telefonie, klikając w prostokąt w jej prawym, górnym rogu. Żeby odsłuchać nagrań należy wrócić do przeglądarki i tej strony.
Lewandów, czyli…
Miejsce rozpoczęcia spaceru: przystanek autobusowy „GEODEZYJNA 01”
Osiedle Lewandów to osobliwe miejsce na mapie Warszawy. Można powiedzieć, że właśnie tutaj geograficznie na wschodzie zaczyna się Dzielnica Białołęka.
Lewandów nigdy nie był dużą osadą. Znacząco ustępował miejsca sąsiedniemu Grodziskowi (zwanemu wcześniej Grodzisko) i położonym jeszcze bardziej na północ Kątom Grodziskim, które mogły poszczycić się własną karczmą. Ot, zwykła kolonia z zaledwie kilkoma zabudowaniami, na niektórych mapach oznaczana jako folwark.
Choć tytuł naszego spaceru mówi o wsi, folwarku i metropolii, to tak naprawdę trzeba byłoby uzupełnić tę wyliczankę. Najpierw był bowiem w tym miejscu las. Potem las i pola. Następnie pola, a dziś – prawdziwe miasto!
Oprócz lasów i pól na dzieje Lewandowa składają się jeszcze kanały oraz oblewająca Lewandów od północy rzeka Długa – dziś zwana Kanałem Markowskim lub Mareckim.
Lewandów rozciąga się pomiędzy wybudowaną na początku lat 90. XX wieku Trasą Toruńską na południu, Markami na wschodzie oraz sąsiednimi osiedlami – dawnymi samodzielnymi osadami: Brzezinami na zachodzie oraz Grodziskiem, Kątami Grodziskimi i Augustowem na północy.
Grodzisk, Kąty Grodziskie i Marki pojawiają się w źródłach już w XVI wieku. Natomiast na miejscu Lewandowa na najdawniejszych mapach znajdujemy wyłącznie lasy, będące częścią Puszczy Bródnowsko-Słupeckiej. „…Bory i lasy, które rozpoczynają się w Płudach Białołęckich, ciągną się wszerz (…) aż po wieś Grodzisk, należącą do parafii skaryszewskiej” – czytamy w opisie ks. Franciszka Czaykowskiego z XVIII wieku.
Nazwy „Lewandów” nie ma na mapach aż do 1843 roku. Natomiast w latach 80. XIX wieku pojawia się informacja o dzierżawionym na wiele lat folwarku Lewandów „w gminie Brudno w powiecie warszawskim i parafii praskiej”, który w 1827 roku liczył 2 domy i 4 mieszkańców. Pod koniec XIX wieku żyło tutaj już 15 osób, ale w porównaniu do Grodziska (142 ludzi), Brzezin (264) czy Kątów Grodziskich (188) – to naprawdę niewiele.
Jest możliwe, że nazwa majątku założonego na miejscu wykarczowanego lasu, pochodziła od nazwiska Lewand, ale jej źródłem może też być popularne dawniej słowo „lewada”. Oznaczało nieporośniętą łąkę, otoczoną drzewami. Dokładnie tak, jak w naszym Lewandowie!
W miejscu, gdzie zaczynamy spacer żadnych domostw nie było. Co najwyżej na horyzoncie, za dzisiejszą Trasą Toruńską, rysowały się zabudowania kolonii Lewicpol, założonej ok. 1814 roku przez wyjątkową kanalię – generała Michaiła Iwanowicza Lewickiego – rosyjskiego komendanta Warszawy, który niezwykle krwawo pacyfikował powstańców kościuszkowskich. A później właśnie w swoim majątku notorycznie urządzał słynne na całą okolicę pijackie orgie, burdy, a i zdarzało się, że więził bogu ducha winnych ludzi. Nie raz oberwał za to kopniaka (dosłownie) od samego Wielkiego Księcia Konstantego.
Z kolei, kiedy pracujący w polu zwrócili wzrok na zachód (popatrzcie na lewo!), mogli dostrzec wiatraki, których sporo znajdowało się – wedle mapy z 1829 roku – tuż za Lewandowem.
Była jeszcze pod Markami (popatrzcie w prawo!) – o czym już nikt nie pamięta – „Kobyla Grzęda”, gdzie niegdyś handlowano końmi, a dziś powstał olbrzymi supermarket.
I to właśnie do nowo utworzonej gminy wiejskiej Marki trafił Lewandów z Lewicpolem i Grodziskiem na mocy Rozporządzenia Ministra Spraw Wewnętrznych z 1924 roku. Kolejny historyczny moment dla tego terenu nastąpił w 1977 roku, gdy – bodaj jako ostatnie osiedle dzisiejszej Białołęki – stał się częścią wielkiej stolicy.
Żerański przemysł w zielonej otulinie i… samoloty?
Kolejny punkt spaceru: ulica Geodezyjna róg Jasiniec
Od przystanku Geodezyjna 01 idziemy w kierunku McDonald’s. Mijamy po drodze dwa ronda. Idąc cały czas Geodezyjną dochodzimy do Jasiniec.
Na kolejnym zdjęciu Jędrzeja Sokołowskiego, wykonanym w tym właśnie miejscu, widać zimowe pole otoczone nowymi domami. Dziś pola nie ma. Pokryły je kolejne budynki.
Ciekawe, czy nowi mieszkańcy znają przedwojenny plan zagospodarowania tego terenu?
Wydawać by się mogło, że Lewandowa próżno szukać w przedwojennych planach urbanistycznych. Wszak do stolicy włączono go ponad 30 lat po II wojnie światowej.
Tymczasem dawni planiści myśleli szeroko. Tereny Lewandowa i Grodziska miały swoje istotne miejsce w wizji wielkiej, nowej, na wskroś nowoczesnej Warszawy!
W połowie lat 30. XX wieku prezydent stolicy Stefan Starzyński we współpracy z rzeszą znakomitych specjalistów z różnych dziedzin rozpoczął długoletni proces tworzenia nad Wisłą światowej metropolii. Miała autentycznie zachwycać, a jednocześnie być miejscem bardzo przyjaznym mieszkańcom.
W tej koncepcji, jakże potrzebnej Warszawie po dziesiątkach lat rosyjskiej degradacji i tłamszenia, kluczową rolę odgrywały nie tylko tereny należące oficjalnie do stolicy, ale również jej obrzeża. Zgodnie z najlepszymi zachodnimi trendami!
W 1936 roku Stefan Starzyński, od dwóch lat sprawujący komisaryczny urząd prezydenta stolicy, doprowadził do otwarcia wystawy „Warszawa Przyszłości”. Było to wydarzenie bez precedensu: po raz pierwszy w historii zaprezentowano bardzo ciekawą, oryginalną, a przede wszystkim spójną koncepcję uporządkowania i rozwoju miasta we wszystkich aspektach: komunikacyjnym, infrastrukturalnym, społecznym, architektonicznym, historycznym, wreszcie.
W towarzyszącej wystawie publikacji sam Starzyński pisał, że wyzwanie, jakim jest zaprojektowanie miasta ma fundamentalne znaczenie: od niego zależy zdrowie fizyczne, społeczne i estetyczne przyszłych pokoleń.
Wizja zespołu ekspertów podbiła serca mieszkańców Warszawy – obejrzało ją w ciągu dwóch miesięcy ponad 115 tys. osób – jak również opozycyjnej wobec prezydenta prasy. Pisano o „rozmachu i energii” oraz podziwiano „wyśnione miasto, w którem nie będzie brzydkich ulic, pokrzywionych domków, w którem zielenić się będą rozległe parki i ogrody, a szkoły, szpitale, budynki mieszkalne i gmachy fabryczno-przemysłowe rozmieszczone będą w sposób racjonalny i celowy”.
O wyjątkowości tej koncepcji niech świadczy chociażby fakt, że gdyby nie II wojna światowa, to już w latach 40., najdalej 50. jeździlibyście z Mokotowa na Białołękę… jedną z trzech planowanych linii metra!
Jeśli zajrzymy do planów z 1939 roku zauważymy, że Żerań ma charakter stricte przemysłowy. Jednak dla równowagi wszystkie projektowane zakłady otoczono – dla komfortu mieszkańców tutejszych osad – lasami. Paradoksalnie więc i Białołęka, i Brzeziny, i Grodzisk, i Lewandów miały być obsadzone na powrót – po XIX-wiecznych wycinkach – drzewami. Natomiast w południowej części Lewandowa i znacznej części Lasu Bródnowskiego, znajdującego się dziś na terenie Dzielnicy Targówek, zaplanowano… lotnisko!!! Co więcej, na jego północnym skraju, a więc niemal przez środek dzisiejszego Lewandowa i Grodziska miały przebiegać trasy nowoczesnych obwodnic – kolejowej i drogowej.
Dziś jedynym wspomnieniem niezrealizowanej koncepcji aeroportu jest, usytuowane tuż za północnym krańcem Lewandowa, lotnisko dla… modeli samolotowych. Ale i ono pewnie niebawem będzie musiało ustąpić nowym osiedlom, zwłaszcza, że krążą słuchy o mającym tutaj powstać olbrzymim kampusie UKSW.
Idąc więc dalej Geodezyjną, a następnie skręcając w prawo w Geometryczną spieszmy się więc zapamiętywać krajobrazy, które tak szybko odchodzą…
50 tysięcy chłopa, pożar i ciemnota miejscowych
Skrzyżowanie ulicy Geometrycznej z Kartograficzną
Zapewne ulica Geometryczna zachwyciła Was imponującym szpalerem starych dębów. To prawdziwy ślad dawnego Lewandowa – z czasów, gdy był tu jeszcze las i folwark.
Dębów jest zresztą więcej. Jeśli spojrzycie na prawo, zobaczycie w oddali kolejny – rośnie tuż przy nowym osiedlu – rozłożysty, olbrzymi, wspaniały!
Być może, gdy był jeszcze malutki, czuł swąd wojennej pożogi, trawiącej te okolice w lipcu 1656 roku, kiedy to Szwedzi i Brandenburczycy najechali Rzeczpospolitą. Wszystko wokół spłonęło podczas krwawej trzydniowej bitwy.
I wówczas pojawił się on – niewykluczone, że posadzony ręką miejscowych bernardynów, którzy razem z tutejszymi gospodarzami odbudowywali wieś po zniszczeniach wojennych. Widział też pewnie, jak pobożni zakonnicy wznoszą na powrót w 1717 roku swój drewniany kościółek. Nie przypuszczał, że wraz z nim dotrwa do XXI wieku…
Mógł przecież zniknąć tyle razy. Na przykład powalony siekierami i toporami ujarzmiających okoliczne bagna Olędrów, aby stać się ich słynnym domem z jednym wspólnym wejściem dla ludzi i zwierząt… Nie zniknął też w lutym 1831 roku, gdy nieopodal spotkali się powstańcy Krukowieckiego z Moskalami spieszącymi pod Olszynkę, a po dwudniowej zaciętej walce „Białołęka była zawalona trupami Rosjan”. Albo wtedy, gdy wchodzili tu czerwonoarmiści jesienią 1944 roku, a Niemcy „wycinali” czołgami lasy i drzewa, żeby ułatwić decydujące starcie.
Przetrwał…
To właśnie te drzewa mogą przenieść nas w czasy potopu szwedzkiego. Mało kto wie, że właśnie na terenach dzisiejszej Białołęki i Bródna odbyła się bodaj największa bitwa w dziejach wojen polsko-szwedzkich. Znamy ją w historii jako „Bitwę pod Warszawą”, ale to wydmy białołęcko-bródnowskie oraz Żerań, Grodzisk, Lewandów i sąsiednie wsie były areną największych zmagań. Dość powiedzieć, że 28, 29 i 30 lipca 1656 roku stanęło tutaj ponad 50 tysięcy wojska!!! Zdecydowaną liczebną przewagę miały siły polsko-litewsko-tatarskie.
Drugiego dnia Białołęka, Bródno i Grodzisk spłonęły. Podpalili je walczący po stronie Rzeczpospolitej Tatarzy, aby utrudnić kluczowy manewr Szwedów i Brandenburczyków. Chcieli oni ustawić się w taki sposób, żeby zepchnąć siły polskie do Wisły. Wielu historyków twierdzi, że zwycięstwo Polaków było na wyciągnięcie ręki, jednak król Jan Kazimierz zbyt późno zorientował się w fortelu Karola Gustawa, a w czasie przegrupowania wojsk brandenbursko-szwedzkich polscy żołnierze miast atakować, udali się na posiłek…
Bitwa nie została wygrana przez Rzeczpospolitą, ale też nie było dużych strat w ludziach, dzięki całkiem sprawnie zorganizowanemu wycofaniu się wojsk przez most. Szwedzi mogli triumfować, ale doświadczenie zdobyte na polach Grodziska i Białołęki zaowocowało, bo uświadomiło, że jedynym skutecznym sposobem na pokonanie przeciwnika jest wojna podjazdowa. I to okazało się kluczem do przyszłego zwycięstwa!
A że było to wydarzenie epokowe świadczy fakt, iż jeszcze pod koniec XIX wieku i na początku XX prasa warszawska zapraszała na organizowane przez rozmaite towarzystwa turystyczno-krajoznawcze wycieczki na… pola tamtej bitwy. Na przykład „Kurjer Warszawski” w 1910 roku anonsował:
„W niedzielę. D. 13-go b. m., odbędzie się wycieczka członków Tow. Krajoznawczego wraz z wprowadzonemi gośćmi za rogatki petersburskie. Będzie to wycieczka dziewiąta z cyklu wycieczek podmiejskich, którym przewodniczy p. Jan Kwietniewski. Uczestnicy wycieczki zbiorą się na dworcu kolei petersburskiej, zwiedzą cmentarz katolicki i żydowski na Bródnie, dalej pole trzydniowej bitwy z czasów wojen szwedzkich, stoczonej w d. 28, 29 i 30-go lipca 1656 r. pomiędzy Bródnem a Białołęką”.
Tajemnicą pozostanie, gdzie pochowano 3 tysiące poległych (2 tysiące Polaków i około tysiąc sprzymierzonych Szwedów i Brandenburczyków)…
Tymczasem tutejsza ziemia potrafi kryć niezwykłe tajemnice. Oto ten sam „Kurjer” alarmował mniej więcej w tym samym czasie o wyjątkowym znalezisku w przylegającej do Lewandowa osadzie:
„We wsi Brzeziny gminy Brudno, na gruntach należących do kolonisty Michała Kaufmana, przy kopaniu piasku natrafiono na wielkie cmentarzysko z epoki przedhistorycznej. W głębokości 1 i 3/4 łokcia natrafiono na liczne szeregi łzawnic i innych naczyń glinianych, napełnionych kośćmi i przykrytych pokrywkami. Kaufman odkrycie swe zatrzymał w tajemnicy, a tymczasem chłopcy wiejscy zabierali i tłukli zabytki, posiadające wysoką wartość naukową. Zanim też wieść o odkryciu doszła do wiadomości władzy, z całego cmentarzyska pozostało ledwie jedno całe naczynie. (…) W toku zarządzonych poszukiwań włościanie tameczni zeznali, iż nieraz już na swoich gruntach natrafiali na gromady „garnków”. Szkoda, że cenne zabytki z powodu ciemnoty włościan giną tak marnie, bez śladu i bez pożytku dla nauki”.
Zresztą niedawno parę ulic dalej odkryto 1,5 tysiąca artefaktów z osady kultury łużyckiej sprzed 3 tysięcy lat! Część z nich zostanie wyeksponowana na terenie basenu, budowanego przy ulicy Ostródzkiej.
Tymczasem idąc dalej ulicą Kartograficzną bądźmy uważni na ślady przeszłości… Nie wiem, czy uda się znaleźć prehistoryczne skorupy, ale za kilkanaście metrów po prawej stronie zobaczymy charakterystyczne podłużne białe hale pokryte dachówką. To właśnie kolejny materialny ślad dawnego Lewandowa.
PGR a Robert Lewandowski
Okazały dąb vis a vis Szkoły Podstawowej nr. 356 im. Ryszarda Kaczorowskiego, ul. Kartograficzna
Przed nami znów wspaniały dąb. Ma 516 centymetrów obwodu, co oznacza, że liczy sobie 350 lat. Jest pomnikiem przyrody, a nawet brał udział w plebiscycie na Drzewo Roku, choć brak mu jeszcze własnej nazwy.
Mieszkańcy Lewandowa bardzo chcieliby nadać mu imię „Robert”, oczywiście na cześć najbardziej znanego polskiego Roberta. Lewandowskiego! Tym samym nazwa Lewandów zyskałaby zupełnie nowe znaczenie i pewnie za następnych 200 lat przysporzyła kolejnych kłopotów badaczom języka.
Warto wiedzieć, że to właśnie w tym miejscu znajdowały się zabudowania dawnej kolonii, a później folwarku. Znamy nazwiska niektórych jego dzierżawców i właścicieli. Do 1836 roku był nim kapitan Władysław Sparman. Jego następca na łamach „Kurjera Warszawskiego” ostrzegał: „wszelkiego rodzaiu Myśliwych poluiących, iż na Kolonji Lewandów nikomu odtąd polować nie wolno; przestepuiący zaś to ostrzeżenie, sam sobie nieprzyiemne z tego skutki przypisać winien będzie”.
W 1863 roku „Dziennik Powszechny” donosił o powieszeniu się Adama Czajewicza, właściciela Lewandowa i ojca sześciorga dzieci, przy czym – mamy tajemnicę! – wszystko wskazuje na to, że tak naprawdę zmarł dopiero w latach 80.
Od końca XIX wieku folwarkiem zarządzali małżonkowie Supronowiczowie – Adela i Józef, którego nekrolog z 1918 roku tytułuje uczestnikiem powstania 1863 r., obywatelem m.st. Warszawy, prezesem wydziału rachunkowego Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności oraz byłym naczelnikiem kancelarii kolei Terespolskiej.
Z kolei w 1936 roku folwark Lewandów prowadził miłośnik psów, które chętnie rozmnażał i sprzedawał „pointery roczne, szczeniaki wilczki (alzackie), ojciec złoty medal”.
Po wojnie, w połowie lat 50., tereny te zajął PGR Lewandów, który specjalizował się w hodowli świń i krów. Do niego należały owe białe budynki, które widzieliście po drodze. Był filią PGR-u na Bródnie – bohatera reportażu z 1964 roku pióra samego Olgierda Budrewicza.
„Liczy 750 hektarów. Jest bazą zaopatrującą stolicę w warzywa, mleko, mięso, drób, jaja, kwiaty — jest także podręcznym celem wizyt, wycieczek z kraju i zagranicy, deską ratunku dla telewizji, prasy i kroniki filmowej, kiedy trzeba na gwałt tematu z głębokiej wsi, zbawieniem dla fotoreporterów, którzy muszą mieć natychmiast zdjęcie rasowego koguta lub wzorowego chlewu.
Trzeba to wreszcie brutalnie powiedzieć: w dostojnej stolicy naszego kraju istnieje wielkie gospodarstwo rolne, na którego polach faluje żytko, które posiada 250 krów dających 750 tysięcy litrów mleka rocznie, gdzie co tydzień wykluwa się 12 tysięcy kurcząt, skąd co roku otrzymuje miasto 3 tysiące stukilogramowych tuczników, 25 tysięcy kurcząt i 2 miliony jaj (po dwa na jednego mieszkańca!).
Na razie wykorzystują dary cywilizacji, jak przystało na gospodarstwo odległe o niewiele minut jazdy tramwajem od gmachów ministerstw. Zainstalowali m. in. pierwszą w Polsce dojarkę mechaniczną — sto krów obsługiwanych jest teraz przez dwóch ludzi”.
I choć dziś wiemy, że już od lat 60. PGR-y przestały być dochodowe, to czasem potrafiły zaskoczyć innowacjami. W lewandowskiej filii w tym samym czasie zainstalowano dwa supernowoczesne i prototypowe kolektory do osuszania ziarna. Obsługiwały cztery silosy zbożowe o pojemności 30 ton każdy. Ogrzane powietrze przetłaczane było przez warstwy ziarna wentylatorem promieniowym.
W 1990 PGR na Lewandowie upadł, a ziemię przejął Skarb Państwa, który wydzierżawił ją… PGR-owi Bródno. Ale nie temu socjalistycznemu, a powstałej na jego miejsce spółce o tej samej nazwie.
Mieszkańcy Lewandowa chcieliby, aby blisko 5-hektarowy teren służył ich potrzebom. Marzą o parku (oczywiście imienia Roberta Lewandowskiego) i kolejnej szkole, bo ta znajdująca się vis-a-vis, choć jedna z największych w Polsce, jest już, niestety, za mała. Wskazują też, że działalność spółki PGR Bródno w tym miejscu ogranicza się jedynie do prowadzenia stajni w jednym budynku. Pozostałe obiekty wynajmują różne firmy, a całość jest mocno zaniedbana…
Wszystko wskazuje na to, że niebawem uda się przynajmniej w części ten pomysł zrealizować…
Na koniec odwróćcie się jeszcze w lewo i popatrzcie na charakterystyczne niewysokie bloki za rondem, po drugiej stronie ulicy Głębockiej. To mieszkania pracowników dawnego PGR Lewandów. Kiedy powstały, były powiewem nowoczesności na bądź co bądź wiejskich terenach, Dziś stanowią relikt odchodzącego świata.
Staw z wyspą, mokradła i bagniska
Skrzyżowanie ulicy Kartograficznej z Głębocką
Dotarliście do ulicy Głębockiej, nazwanej tak w 1960 roku. Wcześniej była to po prostu droga bródnowska. Jej nazwa, przypadkowa – od wielkopolskiej wsi Głębockie – nie wzięła się od głębokich rzek i jezior, choć niewątpliwie dawny Lewandów był… mokry.
W XVII wieku oprócz lasu rozciągały się tutaj bagniska, będące częścią większego kompleksu zwanego „Opolice”. I dlatego jedną ze stawek w przywołanej już dzisiaj Bitwie pod Warszawą w 1656 roku było to, aby nie dać się zepchnąć przeciwnikowi na mokradła między Grodziskiem a Markami.
W okolicy płynęły aż trzy rzeki: Brodnia, Długa i Ząza (niegdyś Zonza). Bardzo często zmieniały swoje koryta pod wpływem powodzi wiślanych, które w średniowieczu docierały do Grodziska i Lewandowa oraz wskutek przesuwania się licznych na Bródnie i Białołęce wydm.
Król Zygmunt III Waza w trosce o swój nieporęcki pałacyk myśliwski, jako pierwszy uregulował częściowo rzekę Długą. Chłopi z Grodziska w XVII wieku byli nawet zobowiązani do naprawiania znajdującego się nieopodal „zwierzyńca króla Jego Mości”. W XIX wieku Długą coraz częściej nazywa się już Kanałem Markowskim.
Ostatni akord tego procesu to budowa Kanału Żerańskiego w latach 50. XX wieku. Wówczas Długa stała się jego dopływem, a wiele innych rzeczek i mokradeł zniknęło – „spłynęły” do nowego kanału.
Położyło to kres ciągłym podtopieniom okolicznych gruntów, choć warto pamiętać, że Długa potrafi pokazać rogi. Tak było w 1994, gdy tereny Lewandowa i Kątów Grodziskich dosłownie znalazły się pod wodą.
Mój dziadek, chłopak z Bródna, wspominał, że kiedy jeszcze przed wojną i tuż po niej odwiedzał kolegów z Białołęki czy Grodziska, zawsze przychodził tutaj – niezależnie od pory roku – w kaloszach. Było tutaj bowiem zwyczajnie mokro, a wiele domów stało na sztucznie usypanych wzgórzach.
Za pamiątkę po mokrym Lewandowie można uznać Szkołę Podstawową nr 356, którą widzicie za sobą. Otóż stanęła na miejscu dawnego całkiem sporego jeziorka z wyspą.
Pozostały jeszcze kanały, które mijaliście w czasie naszego spaceru. Dziś nieodpowiednio udrożnione i kiepsko konserwowane są przyczyną wielu problemów nowych mieszkańców Lewandowa. Na przykład woda z tych rowów przelewa się na ulice albo podtapia piwnice…
Trudno ustalić, kiedy powstały kanały, na mapach są widoczne już w XIX wieku. Być może zbudowali je Olędrzy. Nie mamy śladów, aby mieszkali w Lewandowie, jednak na początku XIX wieku osiedli w sąsiednich Brzezinach, w 1832 roku w Grodzisku, a rok później również w Augustowie. Za każdym razem było to kilka rodzin, które pobudowały się w polskich wsiach i zajęły tym, czego miejscowi nie potrafili: melioracją gruntów oraz uprawą ziemi zalewanej przez różnego rodzaju powodzie.
Osadnicy niemieccy, zwani przez dawnych białołęczan „kolonistami” lub po prostu „Niemcami”, pochodzili z Prus, skąd uciekali przed obowiązkową służbą wojskową. Otrzymywali na kilka lat wolnizny ziemie zalewowe i mieli je ujarzmiać.
Białołęcka społeczność olęderska – ewangelicka i menonnicka był bardzo liczna, o czym świadczy fakt, że dysponowali aż pięcioma cmentarzami, których pozostałości można jeszcze zobaczyć przy ulicy Kamykowej, Ruskowy Bród, Mehoffera oraz na Kępie Tarchomińskiej.
W przeciwieństwie do Polaków Olędrzy powodzie… lubili. Pomagały im bowiem w pracy. Sami chronili się w tym czasie na pagórkach i wydmach (na przykład przy Ruskowym Brodzie, gdzie ulokowali również cmentarz), a woda „roznosiła” po ich polach, grodzonych witkami wierzbowymi, nawóz z zalanej obory. Zresztą domy miały specjalny układ – lokowano je prostopadle do rzeki, w układzie izba mieszkalna – stodoła – obora, dzięki czemu gnój był wymywany przez wodę i trafiał na uprawy.
Koloniści zniknęli z tych terenów w czasie II wojny światowej. Na rozkaz Hitlera musieli przenieść się najpierw do Wielkopolski, później w głąb Rzeszy, aby pracować fabrykach amunicji. Nigdy do domu nie wrócili…
Z kielnią w ręku i dobrym sercem
Przed Kościołem św. Szczepana, ul. Głębocka 74
Od niedawna Lewandów ma swój kościół. Jego historia zaczęła się wraz z budową pierwszych wielkomiejskich osiedli. Mniej więcej wtedy, gdy Jędrzej Sokołowski wykonywał swoje fotografie.
Parafię przy Głębockiej 74 ustanowiono formalnie w czerwcu 2010 roku. Ale już dwa lata wcześniej, w listopadzie 2008, arcybiskup Henryk Hoser poświęcił w tym miejscu krzyż i plac pod budowę świątyni. Niespełna rok później erygowano ośrodek duszpasterski przy kaplicy pod wezwaniem św. Szczepana Pierwszego Męczennika.
Powstanie tego budynku według projektu inżyniera Kazimierza Górskiego, to w zasadzie zasługa jednego niezwykłego człowieka. Księdza, który nawet nie był proboszczem lewandowskiej parafii.
Pierwszym dobrym duchem tego kościoła był ksiądz Szczepan Stalpiński. W swoim życiu wzniósł trzy okazałe kościoły oraz funkcjonującą po dzień dzisiejszy obszerną kaplicę na Lewandowie, która okazała się ostatnim dziełem jego życia. Zmarł w styczniu 2011 roku w wieku zaledwie 58 lat. W przypadku księdza Stalpińskiego sformułowanie „budowniczy kościołów” nie jest jedynie frazesem, wskazującym na inicjatora inwestycji, ale ma znaczenie dosłowne!
Zanim w 2009 roku trafił do pobliskiego Grodziska, w trudnych latach 80. wybudował od podstaw kościół w Halinowie, kolejny na warszawskim Targówku przy ulicy Zamiejskiej, a następny na Gocławiu w parafii św. Wacława. Wszędzie stosował tę samą metodę: po prostu sam stawał na rusztowaniu, przy krajzedze albo betoniarce. Od świtu do wieczora. Pierwszy przychodził i jako ostatni schodził z posterunku.
Wspominają parafianie z Targówka.
Teresa Staniszewska: „Mąż przechodził kiedyś koło placu parafialnego i zauważył jakiegoś mężczyznę samotnie pracującego przy grodzeniu terenu. Zdecydował, że pójdzie pomóc. I tak się zaczęło. Pracowali razem przez dwa dni. Mąż nie zdawał sobie sprawy, że pracuje z księdzem, dopiero potem się dowiedział”.
Tak samo było na Lewandowie. Ksiądz Stalpiński sam zakasał rękawy i z paroma pomocnikami postawił kaplicę. Ale ów prałat zasłynął też jako człowiek wrażliwy na potrzeby ludzi chorych i ubogich, którym pomagał, nie szczędząc grosza.
Zofia Wardzyńska: „Był niezwykle skromną osobą. Ciągle powtarzał: „mam wszystko, co mi potrzeba”. Nawet gdy wysłużony biały Fiat zaczął odmawiać posłuszeństwa, miał poważne opory, żeby zmienić go na trochę nowszego Opla, którego podarował mu jeden z księży, Jego Przyjaciel. Zawsze mówił, że „radością i szczęściem w życiu jest dzielenie się z innymi, że łatwiej jest dawać niż przyjmować”.
U św. Marka na Targówku zainicjował powstanie Dziecięcego Teatru Raj, który jest niezwykłym zjawiskiem kulturalnym na mapie Polski, twórczo aktywizuje setki dzieciaków, a w 2021 roku obchodził swoje 25-lecie! Dla grupy ksiądz Stalpiński wybudował przy ulicy Zamiejskiej salę widowiskową!
Dziś obok funkcjonującej jeszcze kaplicy ks. Stalpińskiego stoi monumentalny gmach nowego kościoła, który – jak każda świątynia w Polsce – będzie swoistą kroniką okolicy. Warto, aby w tym miejscu zawsze pamiętać o człowieku, który włożył tyle serca w powstanie świątyni na Lewandowie, choć formalnie był proboszczem zupełnie innej parafii. Bo to nie ostatni kościół na trasie naszego spaceru…
Na kłopoty… kultura i ogród fruktowy w Lewandowie!
3 Pokoje z Kuchnią, ul. Głębocka 84
W 2014 roku prasa warszawska rozpływała się w pochwałach. Dla Dzielnicy Białołęka oraz ówczesnego dyrektora Białołęckiego Ośrodka Kultury Krzysztofa Mikołajewskiego, który przyniósł – bez cienia przesady – na nowy Lewandów kulturę.
Mieszkańcy, powstających wokół blokowisk, potrzebowali miejsca spotkania, gdzie mogliby nawiązać więzi, lepiej się poznać, gdzie ich dzieci mogłyby sensownie spędzić czas; słowem – potrzebowali Miejsca Aktywności Lokalnej. Co prawda wybudowanie ośrodka kultury było w planach, jednak w kilkuletniej perspektywie.
Tymczasem chodziło o coś tu i teraz!
Powstał więc pomysł, aby wobec braku lokali użyteczności publicznej na tym terenie, po prostu wynająć prywatny dom. Tak też uczyniono. Na parterze założono świetlicę socjoterapeutyczną, a na piętrze– dziś już słynne i obsypane nagrodami – 3 Pokoje z Kuchnią, które swego czasu przyjeżdżały oglądać zagraniczne wycieczki studyjne.
Pomysł chwycił. Mieszkańcy poczuli się jak u siebie i wypełnili 3 Pokoje gwarem, pomysłami, inicjatywami.
Parapetówkę – bo tak nazwano inauguracyjną imprezę, wymyśloną zresztą wspólnie z mieszkańcami (jak wszystko, co się dzieje w 3. Pokojach z Kuchnią) – zaplanowano w duchu lat 80.
Zachęcano do udziału w następujących słowach:
„To czasy, z którymi każdy z nas ma coś wspólnego. Starsi odczuli ich klimat na własnej skórze, młodsi spędzili w nich swoje dzieciństwo, a najmłodsi znają je tylko z filmów. W tych latach najlepiej radzili sobie kreatywni. Pustki w sklepach, marne zaopatrzenie, to wszystko rodziło w ludziach umiejętności, bez których można było zginąć w szarej codzienności. Hasło „Polak potrafi” nie wzięło się znikąd. Przywożone z zachodu używane rzeczy sprawne ręce przerabiały w fajne ciuchy, akcesoria, wyposażenie wnętrz. Każdy, kto chciał choć odrobinę odróżniać się od klimatu ponurej ulicy, musiał wykazać się pomysłowością i sprytem. I do takich tradycji sięgać będą 3 pokoje z kuchnią”.
Choć dwa lata później w budynku szkoły przy Głębockiej otwarto filię ośrodka kultury z olbrzymią salą widowiskową, to 3 Pokoje utrzymały swoją pozycję i działają po dziś dzień. Jako miejsce mniej formalne, oddolne, sąsiedzkie – wciąż tętniące życiem.
I w pewnym sensie 3 Pokoje z Kuchnią kontynuują tutejsze sąsiedzkie tradycje kulturalne z czasów przedwojennych. Wówczas Lewandów i Grodzisk powiązane były z Bródnem, na terenie którego działały trzy kina, dom ludowy przy Kiejstuna, rozmaite organizacje młodzieżowe, trupa teatralna „Om-tur”, ale przede wszystkim liczne chóry i zespoły muzyczne, animowane przez znakomitego Eugeniusza Wodiczkę, brata światowej sławy dyrygenta Bohdana Wodiczki, szefa wielu znaczących instytucji artystycznych w Polsce i za granicą. Była więc orkiestra kolejowa, był młodzieżowy zespół smyczkowy, był zespół muzyki rozrywkowej i tanecznej, było koło śpiewacze, mające na swoim koncie występy w Polskim Radio i Filharmonii Narodowej. Z pewnością w tej arcybogatej działalności udzielali się również mieszkańcy Lewandowa i Grodziska.
Zresztą tradycja zapraszania do Lewandowa jest dużo starsza. Już w 1852 roku zachęcano na łamach „Kurjera Warszawskiego” do spędzania tutaj wakacji:
„W Kolonji Lewandów, odległej o 5 wiorst od Warszawy, na trakcie do Radzymina, tuż przy Grodzisku, jest do wynajęcia na letnie mieszkanie DWOREK, składający się z 5u Pokoi, Kuchni i Spiżarni, wraz z Ogrodem fruktowym i warzywnym, a to w całości lub w części”.
Bona, pustelnik i pamiątki po praskich bernardynkach
Kościół św. Michała Archanioła, ul. Głębocka 119
Po lewej stronie naszym oczom ukazuje się zupełnie nie-miejski i nie-warszawski widok. Niezwykle urokliwy, drewniany kościółek, a obok niego iście staropolski dwór. Zaskoczenie?
Będzie jeszcze większe, jeśli powiemy, że ma on związek z samą królową Boną, praskimi bernardynkami z Parku Praskiego, o których już nawet najstarsi prażanie nie pamiętają oraz… najprawdopodobniej jest najstarszym drewnianym budynkiem w Warszawie. Chociaż nie wygląda – całkiem niedawno został gruntownie odnowiony.
Ale po kolei.
To kościół parafii św. Michała Archanioła w Grodzisku, której proboszczem był wspominany wcześniej ks. Stalpiński. Tytułowany jest kościołem w Grodzisku, co oznacza, że dotarliście już prawie na skraj Lewandowa, choć po drugiej stronie ulicy Głębockiej wciąż rozciągały się lasy i pola tej osady.
Świątynia jest jednym z najcenniejszych zabytków Białołęki i to właśnie z nią łączy się jedna z dwóch tutejszych legend.
W czasie podróży na Litwę królowa Bona dowiedziała się od kasztelana jednego z podwarszawskich zamków, że wokół Białołęki rozciągają się wspaniałe, nieprzebyte lasy, pełne najróżniejszej dzikiej zwierzyny. A że królowa uwielbiała polować, zarządziła łowy. Miała też zwyczaj, że udawała się w las samotnie, bez swego dworu, na ukochanym białym rumaku. Tak było i teraz.
Kiedy przemierzała tutejsze knieje, nagle, zupełnie niespodziewanie coś poruszyło się w krzakach po prawej stronie. Chwilę później pod nogi konia królowej wyskoczył olbrzymi… niedźwiedź, który ryknął z całej siły. To wystraszyło konia monarchini, który stanął dęba i uciekł w te pędy.
Niedźwiedź najwidoczniej również przestraszył się nieruchomo leżącej na ziemi królowej, bo czmychnął w gęstwinę. I pewnie Bona zmarła by w tym miejscu, gdyby nie to, że w krzakach z drugiej strony znów coś się poruszyło i wyszedł z nich… olbrzymi… mężczyzna, który przyjrzał się kobiecie, machnął ręką, mrucząc pod nosem: „Będzie żyła” i zabrał ją do swojej chaty w lesie.
Był to miejscowy pustelnik, wcześniej hulaka i zbrodniarz, który nawróciwszy się, pokutował w leśnych ostępach. To on wyleczył Bonę, a zapytany przez nią, co chciałby w zamian, odpowiedział, że przydałby się w tym miejscu kościół, bo mieszkający za lasem ludzie mają do najbliższej świątyni bardzo bardzo daleko…
Bona słowa dotrzymała, obietnicę spełniła. Jeszcze w tym samym roku przysłała drewno i cieśli z Litwy, którzy wznieśli urokliwy modrzewiowy kościółek.
Miejsce, gdzie dziś stoi kościół św. Michała, należało do praskich bernardynów. To oni zbudowali tutaj swój klasztor oraz bibliotekę, posiadającą podobno bardzo cenne rękopisy. Niestety, wszystko spłonęło w czasie przywoływanej bitwy w 1656 roku.
Wnętrze kościoła otrzymało wspaniałe obiekty dzięki… Napoleonowi, który w 1811 roku kazał rozebrać okazałą świątynię bernardynów przy dzisiejszej ulicy Ratuszowej (cudem, dzięki protestom prażan, udało się ocalić jedynie istniejącą do dziś kaplicę loretańską), a także pozostałości po klasztorze bernardynek, który stał na terenie współczesnego Parku Praskiego.
To właśnie stamtąd pochodzą najcenniejsze elementy wyposażenia kościółka, które w obliczu wojny przeniesiono do Grodziska i tutaj szczęśliwe pozostawiono na zawsze: główny barokowy ołtarz z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej, ambona z rzeźbami, drewniane figury św. Jana Nepomucena, św. Stanisława Kostki oraz dwóch bernardynów.
Ciekawostką jest, że wiele źródeł podaje, iż w czasie II wojny światowej kościół został zniszczony. Tymczasem wielu starszych mieszkańców mówi, że kościół się ostał działaniom wojennym (na dowód pokazują zdjęcia!), choć był mocno nadwyrężony.
Warto przy tym zabytku pamiętać o bohaterskich księżach. Oto ks. Stanisław Kuczyński, rektor z Grodziska, w 1912 roku dopuścił się haniebnego wedle władzy carskiej czynu:
„W dzień galowy po odprawieniu Mszy Świętej dał ślub, a dopiero potem odśpiewał (nakazane przez władze carskie) modlitwy za dom panujący, gdy wielu z wiernych już opuściło świątynię, gdy kościelny zaczął już świece gasić. Sprawę tę generał gubernator warszawski skierował do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (…), a minister zwrócił się do administratora archidiecezji o zwolnienie księdza Stanisława Kuczyńskiego ze stanowiska parafialnego.”
Z kolei już w czasach Polski Ludowej władze nie wyrażały zgody na zamieszkanie przy kościółku ks. Iwaniuka. Ten więc w 1958 roku postawił na placu barakowóz i… uczynił go swoją plebanią. Jego następca, ks. Henryk Norbert, został skazany za… powiększenie domu parafialnego o skromną salę katechetyczną.
Kościuszko na Lewandowie
Skrzyżowanie ulicy Głębockiej z ulicą Lewandów
Wreszcie spotykamy bodaj pierwszy na naszym spacerze wizualny znak, że jesteście na Lewandowie. Oto tabliczka z zaczynającą w tym miejscu swój bieg ulicą Lewandów, którą można dotrzeć do Marek. Choć, prawdę mówiąc, co najmniej od poprzedniego przystanku, znajdujemy się już na terenie historycznego Grodziska…
Upamiętniająca folwark nazwa pojawiła się w 1979 roku, tuż po przyłączeniu tych terenów do stolicy. A wybrano tę właśnie drogę z prostego powodu: ówczesny Lewandów praktycznie nie miał rozbudowanej siatki ulic. W zasadzie były jedynie cztery. Ta przy której stoimy – od czasów przedwojennych z bardzo zacnym patronem Tadeuszem Kościuszką; odchodząca od niej na południe maleńka Oknicka (nazwa z 1979 roku); droga bródnowska, czyli ulica Głębocka; i jeszcze śródpolny trakt, wysadzany dębami, którym już dzisiaj szliście, a który od 2004 roku nosi nazwę ulicy Geometrycznej.
Wszystkie ulice, które wytyczono na dawnych polach w związku z budową osiedli, powstały w ostatnim czasie. Ich nazwy są dość przypadkowe, zależą od inwencji urzędników lub mieszkańców. Najstarsza „z nowych” to Gościnna z 2001 roku. I nic dziwnego, wszak Lewandów stał się miejscem bardzo otwartym na przybyszów. Dziś liczy grubo ponad 10 tysięcy mieszkańców!
W tym samym roku pojawiła się Sieczna, do której w 2004 dołączyła wspomniana Geometryczna (chyba po to, aby nikt nie miał wątpliwości o jaką sieczną chodziło autorom). A że geometria przydaje się przy rysowaniu map, to mamy z tego samego roku Geodezyjną i Kartograficzną.
Jest jeszcze ulica Jasieniec z 2005 roku, nawiązująca do rośliny o jasnoniebieskich kwiatach w kształcie dzwonków. Może ktoś skojarzył Lewandów z lawendą – stąd te niebieskie barwy? No i Internetowa, Podłużna, i… upamiętnienie rolniczych tradycji poprzez odwołanie do bohaterów kultowej dobranocki: ulice Pszczółki Mai i Konik Polny!
Za niedługo kolejne ulice będą zaskakiwać swoimi nazwami… Patrząc na błyskawiczny rozwój tego terenu, to kwestia kilku miesięcy. Oby tylko pomysłodawcom nie zabrakło dobrych skojarzeń!
Ale nie zawsze lewandowskie drogi kojarzyły się sympatycznie.
Zanim dzisiejsza ulica Lewandów zyskała za patrona Kościuszkę, jako zwykła „droga do Marek”, jak mówiono, była świadkiem dramatycznych wydarzeń. Rozpoczęły się one w Boże Narodzenie na sumie w warszawskim kościele św. Krzyża.
W czasie nabożeństwa ktoś krzyknął: „Pali się” i ponad tysięczny tłum ruszył do drzwi. Dość powiedzieć, że zginęło wówczas 20 osób – zostały po prostu stratowane w drzwiach. Napór ludzi był tak wielki, że legły w gruzach barierki, okalające schody prowadzące do świątyni.
Oczywiście, trzeba było znaleźć winnego zamieszania. I… padło na Żydów. Owe tragiczne w skutkach „Pali się” miał krzyknąć dla żartu żydowski chłopiec. Oczywiście tej wersji nigdy nie potwierdzono ani nie znaleziono winnego. Nie przeszkodziło to jednak w odpłaceniu starozakonnym. Jeszcze tego samego dnia rozpoczęły się w Warszawie rozruchy.
Co ciekawe – jak podaje „Gazeta Warszawska”:
„Katastrofa w Kościele Św. Krzyża znalazła także pewien odgłos za murami miasta. Rano we środę wyruszyła z Warszawy garść wichrzycieli i skierowała się szosą radzymińską do odległej o 10 wiorst od Warszawy wsi Marki, z widocznym zamiarem podburzenia tamecznych mieszkańców przeciw Żydom. Tłum złożony przeważnie z mieszkańców wsi Marki, spustoszywszy sklepy i mieszkania miejscowych Żydów, rozdzielił się na dwie bandy. Jedna skierowała się ku wsiom Grodziskowi i Białołęce”.
Na szczęście wysłani za nimi Kozacy w porę ujęli całą bandę właśnie na dzisiejszej ulicy Lewandów…
Ochotnicy 1920 roku i czarna chmura
Skrzyżowanie ulicy Głębockiej z Berensona
Jeśli poszlibyście teraz ulicą Berensona w lewo, zaraz za rondem dotarlibyście do Kątów Grodziskich, na starych mapach zwanych po prostu… Kubiakami. Dziś „Kąty Grodziskie” patronują ulicy, którą z dawną wsią łączy fakt, że na sporych odcinkach wciąż nie ma chodnika.
W latach 50. i 60. XX wieku Kąty Grodziskie zaczęły się zmieniać. Wokół pojawiły się zakłady przemysłowe: FSO, Faelbet w Marcelinie, Polfa na Tarchominie, Elektrociepłownia Żerań. Mieszkańcy przeobrażali się z rolników w chłoporobotników, którzy pracę na roli traktowali jako dodatek do głównego zajęcia w fabryce.
Dekadę później powstawały tutaj szklarnie. Był bowiem popyt na kwiaty i warzywa, a rozwijające się targi na Pradze, Targówku i w Radzyminie oraz pobliski Cmentarz Bródnowski dawały szansę na dobry zarobek i to w tak zwanym „drugim obiegu”. W ten sposób „Kubiaki” przemieniły się w zagłębie badylarzy.
Zaraz na początku Kątów Grodziskich w ostatniej dekadzie XIX wieku Józef Broma wystawił drewnianą chatę. Wzrok przykuwały pięknie zdobione okiennice z ażurowymi serduszkami.
Niestety budynek całkiem niedawno ustąpił miejsca temu, co nowe… Szkoda! Zresztą to charakterystyczne dla całej Białołęki. Jeszcze 15 lat temu Fundacja AVE zinwentaryzowała na tym terenie blisko 100 drewniaków. Zarówno typowych wiejskich chat, jak i całkiem interesujących willi. Niestety dziś zostały już niespełna dwa tuziny…
Domu przy Kątach Grodziskich szkoda tym bardziej, że był świadkiem historycznych zdarzeń na obrzeżach wielkiej Warszawy.
To z tego drewniaka wyszedł Jan Broma, syn Józefa, aby wraz z innymi grodziskimi kolegami ratować siebie, swoją rodzinę, odzyskaną Polskę, ba – całą Europę! – przed nawałą bolszewicką. Walczył dzielnie na polach Ossowa i doświadczył „Cudu nad Wisłą”. Boleśnie, bo został ranny w głowę, ale najważniejsze – przeżył! Niektórym się nie udało… Zostali pochowani na mareckim cmentarzu, a ich mogiły PRL-owskie władze bestialsko zbezcześciły…
Zresztą słynną Bitwę Warszawską doskonale w Kątach Grodziskich słyszano, ba… spadały tutaj pociski, a nieopodal zapuszczały się oddziały bolszewickie. Najdalej do Kątów Węgierskich, a nawet na obrzeża Józefowa!
Kolejny raz wielka historia wkroczyła do Grodziska i Kątów w 1944 roku wraz z czerwonoarmistami, którzy wówczas mienili się wyzwolicielami. Tymczasem okazali się amatorami „czasów”, czyli zegarków. Wpadali do tutejszych chałup i na potęgę grabili owe „cuda”.
Ale niedługo później, kiedy w Warszawie wybuchło Powstanie, wycofali się aż za Radzymin. A do Kątów – po niespodziewanych trzech dniach wolności – wrócili Niemcy. Około połowy września rozpoczęli wysiedlanie miejscowych, gdyż Armia Sowiecka znów ruszyła naprzód. Mieszkańcy Kubiaków wrócili już po Nowym Roku 1945. Przeważnie na zgliszcza…
Te ponure wydarzenia miały swoją zapowiedź. Tuż przed wysiedleniem. Jeden z mieszkańców wspomina: „Od strony stolicy zbliżała się do Grodziska jakaś olbrzymia, snująca się nisko, czarna chmura. Coś w niej fruwało. Gdy dotarła do wsi, okazało się, że była to kolosalnych rozmiarów chmura nadpalonych papierów, dokumentów, akt, książek z puszczanej z dymem przez Niemców Warszawy”.
Niezwykłości i brutalna proza życia
Biblioteka Zielona, ul. Leona Berensona 38
Docieramy na skraj Grodziska. Przy pętli autobusowej z jednej strony można zobaczyć jeszcze ruiny ceglanej stodoły – znów ślad dawnych czasów! – a z drugiej – nowoczesny budynek biblioteki o wdzięcznej nazwie „Zielona”.
A skoro jesteście przy bibliotece, warto odwołać się do historii zapisanych w dawnych księgach. Także tych z okolicy! Wśród nich można znaleźć prawdziwe perełki. No, bo kto by się spodziewał, że właśnie tutaj, przed 238 laty, znalazły swój finał wielkie plany samego króla Stanisława Augusta, który – jako miłośnik sztuk i nauki – chciał, aby ludzie mogli wzbijać się w przestworza.
Dlatego razu pewnego zebrał mieszkańców Warszawy i na ich oczach wypuścił bezzałogowy „pęcherz”, czyli balon, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście poleci, jak daleko i w ogóle – co się z nim stanie. O tym, co wydarzyło się dalej pisała Anna Zdanowska w jednym z warszawskich spacerów: Działo się! Warszawa w XIV-XVIII w. (przejdź do punktu: RÓG BRZOZOWEJ I STEINKELLERA – Eksperyment z balonem aerostatycznym).
„Balon, jak się później okazało, poszybował aż pod Słupno, około 300 mil od miejsca startu. Znalazł go jeden z mieszkańców wsi Grodzisk, Wojciech Lasota. Jego oczom ukazały się, leżące na podmokłej łące, szczątki konstrukcji wyglądające jak oskórowane zwierzę. Z bliska widać było liczne wstążki. Zdumionemu znalazcy natychmiast skojarzyły się one z magicznym przedmiotem używanym do czarów. Tym bardziej, że między wstążkami zobaczył zmoczony pęcherz. Postanowił wziąć znalezisko do domu i odkryć jego tajemnicę z pomocą całej gromady. Pomysłów na pochodzenie przedmiotu było tyle, ilu debatujących. W pewnym momencie odkryto zapisaną kartę przyczepioną do pęcherza. Znalazca udał się więc do księdza, który pomógł mu ją odczytać. Nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu: czekała na niego nagroda z rąk samego króla. Pieniądze spadły ubogiemu chłopu z nieba w samą porę. Jeszcze nie tak dawno zamartwiał się, w jaki sposób ma zorganizować chrzciny swojemu synowi, który właśnie przyszedł na świat”.
Udany lot pęcherza bezzałogowego ośmielił króla Stasia. I już pięć lat później, w maju 1789 roku, „wypuszczał” kolejny balon, tym razem ze „sławnym z powietrznego żeglowania” (jak pisały ówczesne gazety) panem Blanchardem z Calais.
Start odbywał się na Nowym Świecie, przy wiwatach z armat i ogólnym aplauzie. W „łódce” (jak wówczas określano kosz) znajdowała się też pewna francuska Dama. Kiedy para wzbiła się na wysokość 3.975 łokci, leciała „przez całą Warszawę, y przeleciawszy przez Wisłę, w lesie Białołęckim, więcey niż o milę od mieysca puszczania się na powietrze, w przeciągu Minut 49. na Ziemię spuściła się. Ztamtąd powróciwszy, na tuteysze Teatrum z wielkim Aplauzem udała się”.
No, ale że fortuna kołem się toczy, to mieszkańcy Grodziska i Kątów nie zawsze mieli szansę uczestniczyć w wiekopomnych zdarzeniach i przyczyniać się, jak ów Wojtek Lasota, do rozwoju lotnictwa. Czasem po prostu źle wybierali… karczmy.
Oto w 1887 roku „Kurjer Warszawski” donosił:
„Mieszkaniec wsi Kąty Grodziskie, Józef Maciołek, powracając do domu, zatrzymał się przed karczmą na terytorjum Brudna dla wypicia kieliszka wódki. Wszedłszy do wnętrza, zastał tam kilkunastu włościan ze wsi Białołęka, którzy byli w stanie dobrego podchmielenia. Maciołek, torując sobie drogę do szynkwasu, nieuważnie jednego z włościan potrącił. Pijany upadł, wrzeszcząc, że go biją. Współtowarzysze nie badając przyczyny, rzucili się na Maciołka. Biedny człowiek, otoczony przez czterech drabów, krótko stawiał im opór. Upadł pod wymierzonemi razami, zalewając się krwią. Maciołek poniósł tak ciężkie obrażenia, iż, nie odzyskawszy przytomności, niebawem życie zakończył”.
Na szczęście to dawne dzieje i dzisiaj nic złego Was w Grodzisku nie spotka.
Ale jeśli macie jeszcze nieco sił, to warto ruszyć w prawo ulicą Leona Berensona (imię działacza PPS, straconego w getcie w 1941 roku droga otrzymała w 1979) w kierunku Augustowa. Gdy znajdziecie się na ulicy Chudoby, zobaczycie na własne oczy rzekę Długą oraz zupełnie niezwykły zabytek z 1852 roku! Przy czym będzie to możliwe najwcześniej w maju 2023 roku, gdyż do tego czasu trwa remont mostu nad Kanałem Markowskim i przejście jest zamknięte. No chyba, że zdecydujecie się na przepłynięcie wpław…
Na szczęście to dawne dzieje i dzisiaj nic złego Was w Grodzisku nie spotka.
I tu nasz spacer mógłby się zakończyć.
Ale jeśli macie jeszcze nieco sił, to warto ruszyć w prawo ulicą Leona Berensona…
Choleryczne cuda!
Kapliczka Maryjna przy ul. Chudoby
Białołęcki Augustów to znakomite miejsce, aby poczuć się jak na dawnym, polno-leśnym Lewandowie. Nie ma tutaj jeszcze (na szczęście!) żadnych domów. Tylko przyroda! Można odetchnąć wreszcie pełną piersią i zobaczyć, jak przed laty wyglądały tereny, które dzisiaj przemierzaliście.
Po prawej stronie majaczy las, oddzielający Białołękę od Marek i przechodzący w Puszczę Słupecką. Wokół pola i łąki. Budynki rysują się daleko, daleko na horyzoncie. Nad głowami – modele samolotów startujące z jednego z pól, które wydzierżawiono pod lotnisko. (Znów echa przedwojennych planów wybudowania tu aeroportu!).
I Ona – Madonna z Dzieciątkiem. Dzieło naprawdę niezłego twórcy. Wygląda jak żywa. Suknia zdaje się powiewać na wietrze, Dzieciątko autentycznie bawi się rączką, a sama Maryja jakby obdarowywała nas delikatnych uśmiechem. W promieniach słońca błyszczy dumnie jej złota korona.
To najstarsza datowana białołęcka kapliczka. Wzniosła ją – jak głosi inskrypcja z tyłu cokołu – nieznana bliżej Paulina Piasecka w 1852 roku „na podziękowanie oddalenia cholery”.
Cholera przechodziła wielokrotnie przez Polskę. Zawsze zbierała obfite żniwo. W 1852 roku w Warszawie z powodu zarazy zmarło 5 tysięcy ludzi! Nic więc dziwnego, że pani Piasecka, której udało się przeżyć, ufundowała tak okazałą kapliczkę.
Z cholerą związane były rozmaite zwyczaje. Na przykład we wsi, do której przyszła choroba gromadzono chorych w jednej chacie, którą po ustaniu zarazy – palono. W obawie przed zarażeniem zmarłych grzebano na specjalnie utworzonych cmentarzach cholerycznych, usytuowanych z dala od siedzib ludzkich.
Co więcej, we wsi stawiano kilka krzyży, do których codziennie chodzono z procesjami z prośbą o oddalenie moru. Często też wieszano na nich fragmenty ubrań osób, które zapadły na cholerę. Takie choleryczne krzyże możemy znaleźć na przykład na białołęckiej Dąbrówce Szlacheckiej.
Zachowały się też kapitalne zdjęcia kapliczki w otoczeniu… dział! Miało to miejsce w 1944 roku, kiedy na te tereny wchodzili czerwonoarmiści. Podobno niektórzy z nich chcieli figurę zniszczyć. W tym celu strzelali do niej, ale świątek – ku zdziwieniu wszystkich – nie chciał się rozpaść; nie poddał się kulom; cudownie ocalał!
Jeden z takich pocisków, które utkwiły w figurze, znaleziono pod koroną podczas niedawnej gruntownej renowacji kapliczki.
Cóż, w takim miejscu pozostaje jedynie westchnąć: „Maryjo, oddalaj od nas wszelkie cholery – i dosłowne i w przenośni! Amen” i wracać na pętlę przy Berensona. A w drodze możecie posłuchać audiobooka o „Cholerze w kapeluszu” z książki „Z Kleksem przez Białołękę”: https://youtu.be/3B89FPZJByc.
To już koniec spaceru.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.
Nazwa zadania: Rozwój kolekcji sztuki współczesnej Muzeum Warszawy.
Wszystkie działania podejmowane w ramach dofinansowania można śledzić na stronie: Warszawa w kolekcji fotografii współczesnej.