21.12.2023 / Aktualności, Muzeum Warszawskiej Pragi, Rzemiosło na Pradze, Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy
Ślimak – koszyk warszawianek
Wywiad z Katarzyną Nejman, współzałożycielką Siostry Plotą – sklepu specjalistycznego z wikliną, który mieści się na placu Hallera 5. Rozmawia Katarzyna Chudyńska-Szuchnik.
Siostry Plotą: siostryplota.pl, instagram.com/siostryplota/.
Plecionkarstwo kojarzy mi się z wyrobami z targów i bazarów, dostępnymi okazjonalnie. Tymczasem Twój dziadek, Sylwester Nejman, prowadził na Pradze sklep Wiklina.
Dziadek założył sklep po przejściu na emeryturę, w 1991 roku. Wcześniej zajmował się czymś zupełnie innym, bo pracował jako sędzia sportowy i był spadochroniarzem. Złapał bakcyla przez swojego przyjaciela, który zajmował się wyplataniem z wikliny i dużo opowiadał, jak wyjątkowy jest to materiał. Kiedy dziadek szukał pomysłu, czym zająć się na emeryturze, zależało mu, żeby znaleźć coś regionalnego, zanurzonego w naszej kulturze. I wiklina, która mu się spodobała, to była jego odpowiedź na lata 90. XX wieku, kiedy na rodzimym rynku zaczęły dominować produkty plastikowe i importowane. A jemu zależało, żeby wspierać rzemieślników. To, co robił, to tak naprawdę był taki lokalny mecenat wikliny. Jego klientami byli ludzie z Warszawy, zdarzały się osoby spoza granic Polski. Współpracował ze scenografami, artystami, projektował też dla nich różne rzeczy i to się całkiem prężnie kręciło w tamtych latach.
Mieszkał na Pradze?
Mieszkał i mieszka, na ulicy Bródnowskiej, a sklep był niedaleko, na ulicy Środkowej.
Odwiedziłam to miejsce kilka lat temu. Pan Sylwester siedział za ladą, a wokół było mnóstwo koszyków z wikliny. Stosy tych rzeczy były na podłodze, na półkach, pod sufitem. To było miejsce jedyne w swoim rodzaju.
Ja się śmieję, że to była taka szafa z wikliny. Około trzydziestu metrów powierzchni, więc wiklina była wszędzie, bo w ostatnich latach dziadek zrezygnował z magazynu i wszystko trzymał na miejscu. I z jednej strony to było klimatyczne i robiło wrażenie, a z drugiej – tych rzeczy było za dużo, żeby klient mógł się na czymś skupić. Mam też wrażenie, że dziadek prowadził sklep, bo potrzebował kontaktu z ludźmi. Dlatego też nie przeniósł sprzedaży do Internetu.
W końcu postanowił, że kończy działalność, i jego wnuczki, czyli Ty razem z siostrą Anią, pomogłyście mu zrobić wyprzedaż.
Właśnie tak. Dziadek postanowił zamknąć sklep, a my wrzuciłyśmy informację o wyprzedaży do sieci. Rozpowszechniła się bardzo intensywnie i rzeczywiście po tygodniu wszystko sprzedał.
To bardzo szybko!
Bardzo szybko. Ten czas był bardzo magiczny i emocjonalny. Drugiego dnia po ogłoszeniu przyszłam do dziadka, żeby wesprzeć go, napić się razem kawy. Czułam, że to dla niego trudne, bo prowadził sklep przez trzydzieści lat i był z nim zżyty. A wyszło tak, że nie usiedliśmy nawet na chwilę. Czas pandemii, trzeba było przestrzegać tego, ile jest osób na metr kwadratowy, więc do sklepu ustawiła się duża kolejka. Przyjeżdżali ludzie nie tylko z Warszawy, podczas tej wyprzedaży zaczęli się zjawiać ludzie z całej Polski, na przykład ktoś przyjechał z Wrocławia specjalnie po to, żeby nas wesprzeć i żeby po prostu kupić jakieś rzeczy z wikliny, które – jak się okazało – nie są już tak dostępne.
Wielu klientów mówiło, że szukali takich miejsc i nie znaleźli. Oczywiście nie dziwiło nas to, bo przecież dziadek już od jakiegoś czasu wspominał, że jego przyjaciele i współpracownicy przestają zajmować się plecionkarstwem, bo albo odchodzą, albo już nie mają na to siły. A ich dzieci i ich wnukowie poszli w innym kierunku. Traktowałyśmy to, jak jego osobistą historię, i wcale nas nie dziwiło, że przyjaciele naszego osiemdziesięcioczteroletniego dziadka przestają pracować w zawodzie.
Ale ta wyprzedaż była dla Was przełomem, prawda?
Reakcja ludzi i ich opowieści sprawiły, że zaczęłyśmy bardziej zgłębiać temat. Zrozumiałyśmy, że to nie jest osobista historia naszego dziadka, ale że jest to historia o sytuacji rzemiosła w tym kraju. I to uruchomiło w nas bardzo, bardzo silny impuls do działania.
Kto jak nie my?
Trochę tak. Odkryłam, że potrzebuję dużej misji do tego, żeby działać. I tak naprawdę dopiero ta ogromna niezgoda na koniec tego rzemiosła spowodowała w nas szaleńczy zryw i decyzję, że to ratujemy.
Dlaczego szaleńczy?
Nie za wiele wiedziałyśmy o prowadzeniu sklepu. Co prawda dziadek prowadził sprzedaż, nasi rodzice też mieli własną działalność, ale to nie były raczej dobre doświadczenia. Zdawałyśmy sobie sprawę, że to są pewne trudy, a dodatkowo obie mamy artystyczne wykształcenie – ja jestem aktorką, a Ania graficzką. Nie jesteśmy po studiach, które pozwalały nam przygotować z marszu biznesplan. To był po prostu zryw serca, za którym poszłyśmy.
Weszłyście w rzemiosło z zupełnie świeżym i nowoczesnym podejściem, który kojarzy mi się z brytyjskim modelem prowadzenia wytwórczych biznesów przez kobiety, które na przykład szyją czy są ceramiczkami.
Powiedziałyśmy: „Musimy to ratować, musimy coś z tym zrobić” i pewne rzeczy po prostu zaczęły dziać się same. Szukałam dofinansowania na otwarcie firmy i okazało się, że obecnie takich nie ma, to był moment covidu, całe wsparcie szło na tarcze antykryzysowe. Znalazłam jednak konkurs Katalogu Marzeń o nazwie Maraton marzeń, w którym można było wygrać dziesięć tysięcy złotych i opiekę mentorską. Ten konkurs zupełnie nie był nakierowany na biznes, a na spełnienie różnych niezwykłych pomysłów, jak na przykład lot balonem.
Jak brzmiało Twoje marzenie?
Kontynuowanie sklepu dziadka. Moją mentorką została Asia Borucka, szefowa Katalogu Marzeń, która naprawdę mocno w nas uwierzyła. Te dziesięć tysięcy, które wygrałam pozwoliło nam wystartować. Potem Asia poleciła mi inne darmowe szkolenia, w tym Biznes w kobiecych rękach, roczne szkolenie z ludźmi biznesu, którzy opowiadają o prowadzeniu firmy z bardzo różnych stron. To jest wspaniała inicjatywa. Druga rzecz, która kliknęła, to było duże zainteresowanie mediów, udzieliłyśmy i cały czas udzielamy wielu wywiadów. Brałyśmy udział w programach radiowych czy telewizyjnych i to wszystko byli dziennikarze, którzy sami się do nas odezwali.
Wracając do sklepu, rozumiem, że kontynuacja pasji dziadka polega też na tym, że wciąż bazujecie na jego dostawcach?
Mamy kontakty z rzemieślnikami w całym kraju i część z nich są to właśnie osoby, z którymi dziadek współpracował.
Ale wyplatacie też same.
Kiedy przejmowałyśmy miejsce dziadka, zadałyśmy sobie pytanie: Czy na pewno jesteśmy gotowe na to, żeby zostać ekspedientkami w sklepie z wikliną? Czułyśmy, że nasza misja sięga dużo dalej, więc od razu postanowiłyśmy, że musimy się nauczyć się wyplatania, tak na sto procent, żeby umieć zrobić wszystko, co mamy na półkach.
Bardzo ambitnie!
Okazało się, że dużo rzeczy już wiedziałyśmy dzięki temu, że wychowałyśmy się w tym sklepie, który w końcu był starszy niż ja! To niebywałe, ile rzeczy po prostu się chłonie z tego, co nas otacza. I znowu wydarzył się kolejny „cud”. Gdy podjęłyśmy taką decyzję i zaczęłyśmy szukać kursów wyplatania, dostałyśmy wiadomość od Wojtka Świątkowskiego, wnuka przyjaciela naszego dziadka, który aktualnie kontynuuje tę pasję i prowadzi zajęcia na kursie koszykarz-plecionkarz w Zespole Szkół i Placówek Oświatowych w Łowiczu. Wiadomość brzmiała: „Przyjeżdżajcie, pouczymy się”.
Na czym polegała nauka w Łowiczu?
To był bardzo skondensowany tryb nauczania w systemie weekendowym, cały wypełniony praktyką. I rzeczywiście to wyglądało tak, że przyjeżdżaliśmy w piątek, zaczynaliśmy wyplatać, wyplataliśmy całą sobotę, często do pierwszej w nocy. I w niedzielę od siódmej do południa.
To wymagające.
Bardzo. Namówiłyśmy jeszcze naszego tatę, czyli syna dziadka Sylwestra, i on też nauczył się wyplatania. Tata pomagał dziadkowi w prowadzeniu sklepu, ale wyłącznie logistycznie. Naukę zakończyliśmy egzaminem, który potwierdza kwalifikacje zawodowe, więc jesteśmy koszykarzami-plecionkarzami. Dodatkowo Ania i tata w zeszłym roku zdali egzamin czeladniczy w Poznaniu. W tym samym czasie niedaleko, bo w Nowym Tomyślu, w Muzeum Wikliniarstwa i Chmielarstwa, odbywały się II Mistrzostwa Polski w Wyplataniu.
Wszyscy we troje jesteśmy „zafiziowani” na tę naukę i odkrywanie nowych splotów, szukania nowych osób, z którymi możemy nawiązać współpracę typu uczeń – mistrz, ze strony ucznia, że tak powiem.
Udaje się? Są mistrzowie?
Jest coraz trudniej, ale się udaje. Mamy kilka osób, od których się uczymy, i to jest bardzo fajne. Kiedy braliśmy udział w V Światowym Festiwalu Wikliny i Plecionkarstwa, nasze kontakty powiększyły się o mistrzów z całego świata, w tym osoby, które znają inne techniki. Lubię powtarzać, że ogranicza nas tylko wyobraźnia. Wiklina ma multum zastosowań i możemy z niej zrobić małą broszkę czy bransoletkę, ale możemy zrobić też płot albo całą elewację budynku, jak w Abu Zabi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Trudno znaleźć materiał, który ma tak ogromny potencjał.
A jaki produkt z wikliny jest najczęściej spotkany tu lokalnie, w Warszawie?
Bardzo popularne były „ślimaki”, czyli takie półokrągłe kosze. Występują w różnych rozmiarach, od takich ozdobnych, „na święconkę”, po większe zakupowe. To były koszyki, z którymi warszawianki udawały się na zakupy. Zauważyłam je na starych fotografiach. Kiedy modne panie przechadzają się po targu, to najczęściej właśnie ze „ślimakiem”.
I dzisiaj też ten koszyk – ślimak cieszy się zainteresowaniem?
Tak. Z kolei, z moich obserwacji, w domach warszawiaków można współcześnie zobaczyć dwa produkty z wikliny. Pierwszy to wiklinowe tacki na pieczywo lub owoce. Rzeczywiście trudno sobie wyobrazić lepszy materiał do tych produktów, bo tacki dają przewiew powietrza, więc te rzeczy nam nie pleśnieją. Drugi wyrób to kosze na bieliznę, na pranie czy pościele, też przewiewne, mają ten sam walor.
Działacie od trzech lat, czy Twoim zdaniem misja została wykonana? W jakim momencie jest rzemiosło plecionkarskie?
Trudno mi to ocenić, bo plecionkarstwo stało się moją codziennością. Codziennie też staram się dokładać jakąś cegiełkę do jego popularyzacji. Nasz sklep odwiedzają ludzie, którzy mówią, że długo takiego miejsca szukali. Klienci piszą, że dzięki nam odkryli piękno wikliny. W tym roku po raz pierwszy od czasu wznowienia nauki na kursie koszykarskim w szkole w Łowiczu, czyli od 2014 roku, zabrakło miejsc i dziesięć osób znalazło się na liście rezerwowej! A gdy my się zapisywaliśmy, to była wątpliwość, czy rok ruszy, czy znajdzie się grupa chętnych. Więc mam nadzieję, że częściowo to również nasza zasługa, że nasze działania i wywiady zachęcają ludzi, żeby spróbować.
Masz satysfakcję?
Ogromną! Organizujemy regularnie warsztaty i zawsze pytamy, skąd te osoby są, dlaczego przyszły. Kiedyś jedna z uczestniczek powiedziała: „Ja to właściwie nie interesuję się rękodziełem ani wikliną, ale Ty tak o tym opowiadasz, że musiałam zobaczyć, czy to naprawdę jest takie fajne”. Chyba nigdy w życiu nie słyszałam lepszego komplementu i jednocześnie potwierdzenia, że sprawdzamy się w wypełnianiu założonej misji. Ale jestem też realistką i zdaje sobie sprawę z tego, że to jest moja bańka. Myślę, że to, co znamy jako rzemiosło związane z wikliną, już się kończy.
Dlaczego tak uważasz?
Ceny produktów przestają być adekwatne do kosztów. Weźmy za przykład tackę, która kosztuje dwadzieścia trzy złote, po odliczeniu podatku i kosztów stałych, łatwo sobie policzyć, ile nam zostaje…Tacki nie robimy w pięć minut, to jest czterdzieści–sześćdziesiąt minut pracy, ale pracy doświadczonego rzemieślnika, który się tym zajmuje od trzydziestu lat.
Jeżeli chciałabyś się nauczyć wyplatania tej tacki, to myślę, że pierwszą zrobisz w pięć godzin, a dziesiątą w cztery. Jeżeli będziesz ją wyplatała przez rok, to osiągniesz półtorej godziny. Jeżeli ją będziesz robiła przez dziesięć lat, to osiągniesz czterdzieści minut. I wtedy zbliżasz się z kosztami do najniższej krajowej. Nie jest to zachęcające. No i mamy dwie opcje: albo tacka będzie kosztowała dziewięćdziesiąt złotych, albo zniknie. A my zaczniemy robić bardzo ekstrawaganckie rzeźby, artystyczne projekty, które będą doceniane w zupełnie inny sposób. I to też zaczyna się pojawiać, wiklina zaczyna być tworzywem artystycznym i do tego mi jest w ogóle najbliżej, ale jestem przekonana, że…
…ta użytkowa wiklina może odejść?
A na pewno odejść w takiej formie, w takiej dostępności, w takiej cenie, jaką znamy obecnie.
Dziękuję za rozmowę.
Rzemieślniczki z Pragi to projekt dokumentacyjny przeprowadzony w 2023 roku w ramach programu Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy. Jego bohaterkami jest sześć rzemieślniczek tzw. nowej fali rzemiosła, które prowadzą pracownie po prawej stronie Wisły i znajdują się na Mapach Rzemieślników Pragi Północ lub Pragi Południe: rzemieslnicy.waw.pl.
- artystka – stolarz Anna Bera
- konserwatorka mebli Aneta Bukowska z Galerii Stara Praga
- modystka couture Hanna Bulczyńska z Pracowni Kapeluszy Lallu Chic
- ślusarz Natalia Fornalska ze Ślusarni Stalowa
- cukierniczka Wiktoria Gmurska z Pracowni Cukierniczej Tadam
- koszykarka – plecionkarka Katarzyna Nejman z Wiklina sklep specjalistyczny Siostry Plotą
Projekt składa się z fotografii oraz wywiadów. Krótsze wersje wywiadów dostępne są na stronie Muzeum Warszawskiej Pragi, a dłuższe w zbiorze Archiwum Historii Mówionej.
Autorem zdjęć jest fotografik Marcin Nalepa.
Wywiady przeprowadziła, transkrybowała i zredagowała Katarzyna Chudyńska-Szuchnik.
Redakcja językowa: Urszula Drabińska.
Fotodokumentacja projektu Rzemieślniczki z Pragi została zrealizowana dzięki wsparciu finansowemu m.st. Warszawy w ramach realizacji przedsięwzięć rewitalizacyjnych.