fbpx

Używamy plików cookies do zbierania informacji dotyczących korzystania z serwisu Muzeum Warszawy i jego oddziałów. W każdej chwili możesz zablokować obsługę plików cookies w swojej przeglądarce. Pamiętaj, że zmiany ustawień w przeglądarce mogą ograniczyć dostęp do niektórych funkcji stron internetowych naszego serwisu.

Aktualności

29.06.2022 / Aktualności, Muzeum Warszawskiej Pragi, Rzemiosło na Pradze

Wywiad z Edwardem Górskim i Andrzejem Dybiczem

Wywiad z Edwardem Górskim i Andrzejem Dybiczem

Muzeum Warszawskiej Pragi realizuje projekty Projektowanie oparte na rzemiośle i Wykonane na prawym brzegu. Rzemieślnicy. Organizuje spotkania i warsztaty, które przybliżają stare zawody i dąży do zachowania wiedzy na temat dawnych rzemiosł.

Wywiad i fotorelacja powstały w ramach badania i dokumentowania współczesnych pracowni rzemieślniczych.

Rozmowę z Edwardem Górskim mistrzem i założycielem Zakładu Ślusarskiego przy ul. Grodzieńskiej 26 i Andrzejem Dybiczem, uczniem i obecnym kontynuatorem zakładu, przeprowadziła Katarzyna Chudyńska-Szuchnik.

Zakład Ślusarski przy ul. Grodzieńskiej 26

Panie Edwardzie, czym się Pan zajmował?

Edward Górski: Usługami i produkcją. Stąd wzięła się nazwa mojego warsztatu: HUPI od Handel, Usługi, Produkcja i Inne. Z usług to były przede wszystkim naprawy. Z produkcji, wytwarzaliśmy sprzęt medyczny, części maszyn do pakowania. Teraz Andrzej ma swoją nazwę.

Andrzej Dybicz: Jestem nowym właścicielem. Moja firma to An-met, skrót od Andrzej – metal.

Od kiedy jesteście na Szmulowiźnie?

Edward Górski: Firma zaczęła działalność na ulicy Tykocińskiej 21, na Targówku. To był mały lokal w budynku mieszkalnym, 19 metrów. Niektóre maszyny z tamtego zakładu służą tutaj do dziś: tokarka, frezarka, prasa.

Są ogromne, jak pan się przeprowadzał?

Edward Górski: Rozbierałem maszyny na części, bloczkiem spuszczałem do piwnicy i tam ponownie montowałem. Z Tykocińskiej przeniosłem się na ulicę Wołomińską 11. Firma się rozrastała, było nas sześć osób. Prawie fabryczka, robiliśmy sprzęt medyczny – aparaty do ozonowania krwi, a także konstrukcje i oblachowanie szafek do elektroniki. Później trafił się klient na maszyny pakujące. Z samych usług ciężko jest wyżyć.

To były lata dziewięćdziesiąte?

Edward Górski: Tak. I kolejna odsłona to firma HUPI, w tym lokalu, który wziąłem z przetargu. I Andrzej tak za mną przechodził.

Długo pracowaliście razem?

Edward Górski: Była przerwa, Andrzej znalazł pracę koło domu w Zielonce, nie tracił czasu na dojazdy. Niby dobrze, ale jakby mi prawa ręka odpadła. Zawsze pilnował roboty. Jak odchodził, to powiedziałem, żeby się nie dał za tanio sprzedać, bo umie więcej niż niejeden właściciel zakładu. Dobrze go nauczyłem, był cenionym pracownikiem.

Andrzej Dybicz: W Zielonce byłem kierownikiem zakładu tokarsko-frezerskiego. Przyjmowałem, wyceniałem.

Jak szeroki jest zakres Waszych prac?

Edward Górski: Miałem zasadę wpojoną przez mojego mistrza, że klientowi nie wolno odmówić, bo jeśli dzisiaj przyjdzie z drobną robotą, którą zrobisz dobrze, to za jakiś czas przyjdzie z większą. Poleci cię znajomym. Mój mistrz był bardzo dobrym fachowcem i wiele mnie nauczył. To też był zakład usługowy.

Ta filozofia sprawdzała się?

Edward Górski: Tak. Ani ja, ani Andrzej nigdy się nie reklamowaliśmy. Nie było potrzeby. Tyle, co w książkach telefonicznych była informacja. Firma wyrobiła sobie markę, mamy klientów z poleceń. Robimy naprawy typowe dla domu, kiedy ludzie potrzebują dorobić coś, co się urwało, jakąś nietypową część. Np. w przyszłym tygodniu mam do zrobienia próg do drzwi wejściowych. Usługa trochę niewdzięczna, pracochłonna, a i zarobić się na tym nie zarobi, ale człowiek przyjeżdżał, prosił, trzeba zrobić.

Skąd przyjeżdżają klienci?

Edward Górski: Z Warszawy i spoza: z Pruszkowa, Ożarowa. Bo nie ma takich zakładów. Proszę pani, może są zakłady, ale naprawdę, zrobić robotę, a zrobić dobrze, to jest różnica. Pół roku temu z Andrzejem rozmawiałem i on mówi panie Edwardzie, zrobiłem schody, klient zadowolony wszystko wyszło elegancko, mam następne polecenie. No po prostu rośnie, bo ma prawo rosnąć w sobie, jest świetnym fachowcem. I klient nawet nie ma odrobiny wątpliwości, że coś jest nie tak.

Jakie przykładowe wyroby można zamówić?

Edward Górski: Najmniejsza rzecz – przyszedł gość tydzień temu, coś robił w łazience i urwał rurkę od prysznica, na gwincie. Jeśli się wie jak i ma narzędzia, to można ją dorobić w trzy minuty. A największa robota w tym lokalu była taka, że chodziliśmy pod nią na kolanach. To był stelaż pod bilbord, stoi do dzisiaj przy S7 na Gdańsk. I schodów dużo robiłem: w browarze przemysłowe dookoła windy, w pubie piwnym schody i antresolę. Ta robota też zajmowała pół warsztatu.  

A dzisiaj co najczęściej wykonujecie?

Andrzej Dybicz: Pod oknem stoją izolatory od wysokiego napięcia, będą to dwie podstawy do stołu. Z tej blachy mosiężnej będą lampy do piekarni, takie podłużne. Tutaj są elementy do serwerowni. Robię zabudowy tarasów, balkonów, schody, ogrodzenia, bramy z furtkami, ramy do łóżek.

A w jakich materiałach pracujecie?

Andrzej Dybicz: Stale kolorowe i nierdzewne, kwasoodporne…

Kiedyś surowce były lokalnie produkowane, prawda?

Edward Górski: Teraz wszystko jest sprowadzane z zagranicy. I nie wszystko jest dostępne, np. na blachę aluminiową, czy mosiężną trzeba czasem poczekać parę tygodni.

Panie Andrzeju, jaka była pana droga do zawodu?

Andrzej Dybicz: Po szkole poszedłem jako młody chłopak do pana Edwarda na trzy lata jako uczeń. Po trzech latach zdałem egzamin, na czeladnika w Izbie Rzemieślniczej.

Czyli pan przychodził już na całe dnie?

Andrzej Dybicz: Tak, tak. Dopóki nie skończyłem szesnastego roku życia, to pracowałem po sześć godzin, a jak byłem starszy osiem.

Powiedział Pan, że dzisiaj jest okrągła rocznica, bo trzydzieści lat temu pan Andrzej zaczął pracę w zakładzie.

Edward Górski: Andrzeja tata i mój kolega to bracia. Dogadali się, że mam zakład i czy bym go nie przyjął. Miałem uczniów wcześniej, ale przychodzili, robili krótko, odchodzili. Byłem na rozmowie u wujka Andrzeja, Andrzej przyszedł przedstawił się. No i tata Andrzeja mówi: to jest ten pan, który chce cię przyjąć na ucznia. Andrzej spojrzał na mnie, jakby chciał mi może przyłożyć czymś, jak to on ma do pracy iść? Ja mówię co tak patrzysz, u mnie nie ma co dyskutować. – Spróbuję. No dobra, niech spróbuje. Na drugi dzień przyszedł z kanapkami. Raz drugi, przychodziłem na ósmą, patrzę nieraz Andrzej pod drzwiami siedzi, czeka na mnie. Niewiele się zastanawiałem, miałem klucze zapasowe, mówię Andrzej, jak przyjdziesz, masz klucze. No porobił Andrzej dwa dni, na trzeci dzień Andrzeja nie ma.

Kryzys.

Edward Górski: Dzwonię, panie Wiesiu, Andrzeja nie ma. O cholera, przecież wziął kanapki, poszedł do roboty. Ja z nim porozmawiam. Następnego dnia przyszedł. Tłumaczę mu, że można przebumelować, ale można przychodzić, że nauczy się u mnie wielu rzeczy… Może to do niego przemówiło, bo od tamtej pory nie było problemu. Przychodził punktualnie. Obowiązkowy był.

A pan jak wspomina mistrza? Wymagający?

Andrzej Dybicz: Na pewno gonił, żeby coś tam dokładniej zrobić coś… ale to się człowiek nauczył przynajmniej.

A szybko zaczął Pan zarabiać? Bo dla młodego człowieka to chyba największa zachęta?

Andrzej Dybicz: Pan Edward zawsze płacił dobrze, nie jak uczniowi, tylko jak pracownikowi.

Edward Górski: Uważam, że powinno się doceniać pracownika. Druga rzecz, uczciwie mówiąc Andrzeja bardzo lubiłem i szanowałem za jego solidność. Jak jechałem na urlop, to zabierałem go ze sobą, mimo że miałem córkę i syna. Siedział z nami na pontonie, ryby łowił. Tata Andrzeja był bardzo niezadowolony, miał gospodarstwo sadownicze i potrzebował go latem na polu.

A Pana droga do zawodu?

Edward Górski: Urodziłem się na wsi. Lubiłem majsterkować już jako dziecko. I nawet w szkole podstawowej na zajęciach praktycznych miałem pod opieką narzędzia na zajęcia techniczne. Byłem zwalniany z lekcji na pięć minut, żeby wydać innej klasie narzędzia a potem je pozbierać. Miałem smykałę i babcia mówiła mi: Ty idziesz to terminu. Nie wiedziałem, co to ten termin. Później się okazało, że do rzemiosła na praktyki. Na wsi nie było perspektyw w tamtych czasach i wszyscy uciekali po szkole podstawowej do miasta. Ogłoszenie o terminie ukazało się w Życiu Warszawy w niedzielę, a w poniedziałek rano pojechałem ze szwagrem na Waliców 17, tam był zakład pana Janiaka. Byłem trzydziesty trzeci chętny na ucznia. Po prostu nie było szans, żeby się dostać, jeden był potrzebny. Szef pyta, jak masz na imię? Edward. A dlaczego szwagier mówi na ciebie Michał? Bo mam na drugie Michał, po dziadku. A szef mówi, skoro masz na imię Michał, to będziesz przyjęty. Mieliśmy tu kiedyś Michała, był tak zdolny, że wszystkich zakasywał. I Ty jesteś ten zdolny.

W ten sposób się udało?

Edward Górski: Imię mnie uratowało, zostałem przyjęty. Chociaż mogłem być stolarzem, mechanikiem. Okazało się, że zakład był słabo wyposażony. Nie było czym i na czym robić. Ale szef mówi, jest imadło, jest szlifierka. Możesz już dzisiaj zostać i pracować? Odpowiedziałem, że bardzo chętnie.

Ile pan miał lat?

Edward Górski: Szesnaście. To był 1964 rok. Dali mi jakieś ubranie. Szwagier, pan jedzie do domu, przyjedzie pan o czwartej i odbierze chłopaka. Bo Warszawy nie znalem przecież. I na tej zasadzie zacząłem pracować. I było miło, łapałem wszystko, bo miałem takie rozeznanie, że robiłem lepsze roboty, jak ci, co pracowali trzy lata. Klienci wchodzili, to szef mówił: Do tego młodego, on wszystko ustali.

Robiliśmy dużo galanterii w chromie, w niklu, wyposażenia łazienek. Były zamówienia na tablice nagrobkowe, liternictwo. Napisy odlewaliśmy z mosiądzu albo wycinaliśmy z grubej blachy piłeczką cieniutką jak nitka. W Ogrodzie Saskim jest taka płyta z informacją ilu Polaków i ilu Warszawiaków zginęło w czasie II Wojny Światowej. Ja robiłem te wszystkie literki. Wytwarzaliśmy też urządzenia do piwa, do wody sodowej, saturatory.

I zdał Pan egzaminy czeladniczy i mistrzowski?

Edward Górski: Tak, zrobiłem szkołę wieczorową. Miałem bardzo dobrego szefa, bo nawet na zebrania do szkoły chodził, zajmował się mną jak ojciec. Bo młodzież ze wsi, mogłaby się w Warszawie zgubić, więc pilnował, dbał. Bardzo dobry człowiek był.

Jak się nazywał?

Edward Górski: Janiak Wacław, prowadził zakład ślusarski na Waliców 17. Koło komendy zaraz w podwórku suteryna była, także tam praktykowałem. No i tam byłem długo. Papiery mistrzowskie zdałem dopiero, jak miałem zakładać swój zakład.  

Były wymagane?

Edward Górski: Tak, chciałem mieć uczniów i zrobiłem kurs pedagogiczny. W sumie przerobiłem w tym zawodzie 57 lat.

A pan jest czeladnikiem?

Andrzej Dybicz: Tak, mistrza nie robiłem. Można byłoby zrobić, bo cały czas w zawodzie, ale teraz już nie ma takiej potrzeby, nie ma też uczniów.

Edward Górski: Tak krótko jeszcze mogę powiedzieć, że tego zakładu mogłoby tu dzisiaj nie być. Kiedy zgłosiłem, że chcę przekazać zakład, że mam chętnego następcę, rzucano mi kłody pod nogi. Problemy dotyczyły przekazania lokalu.

Dlaczego?

Edward Górski: Usłyszałem, że nie ma mowy, proszę zdać lokal, maszyny wynieść, i wtedy lokal wystawiony będzie na przetarg. Ale jakbym zaczął to wywozić, to już by nic nie zostało. Nawet nie było rozmowy. Musieliśmy wziąć prawnika i dopiero on pomógł.

Andrzej Dybicz: Zrobił przedwstępną umowę kupna, gdzie był warunek, że kupię przedsiębiorstwo, jeżeli otrzymam ten lokal. Rada Warszawy musiała wyrazić na to zgodę, że mogę kupić to przedsiębiorstwo i dostanę ten właśnie lokal. Czekaliśmy, bo jeszcze pandemia to wszystko wydłużyła. I dopiero po uzyskaniu zgody poszliśmy podpisać akt notarialny.

Wspaniale, że się udało.

Edward Górski: Andrzej w to wszystko wszedł i ma zakład urządzony, jest klient, nadal miejsce istnieje. I naprawdę widać, że taki punkt jest potrzebny.

Byłoby szkoda zaprzepaścić tyle pracy.

Edward Górski: Cieszę się, bo przynajmniej wiem, że Andrzej ciągnie i będzie ciągnął, jest pracowity.

Czy jesteście związani z Pragą?

Mieszkałem na Bródnie, teraz na Targówku, więc szukałem lokalizacji na warsztat bliżej domu. Akurat były te lokale wolne, to brałem na przetargu i zostałem na Pradze. Uważam, że jako punkt Praga jest świetna, bo z każdej dzielnicy tu można dojechać. Teraz rozbudowało się, ale jakiś sentyment mam do tego miejsca.

Czy może Pan opowiedzieć o narzędziach i maszynach?

Maszyny kupiłem proszę panią w latach 80 tych, z FSO. Była wyprzedaż i te maszyny kupowałem na przetargu. Było trudno, czasy były takie, że wedle rozporządzenia maszynę można było pociąć, ale nie sprzedać rzemieślnikowi. Na moich oczach cieli walce takie jak te, elektryczne, palnikiem. Takie były czasy.

Jakie maszyny pochodzą z FSO?

Wiertarka ta duża, stojąca, jest używana przy grubych robotach. Ta gilotyna mechaniczna do cięcia blachy, ona była kupiona jako złom ze spółdzielni metalowców, u nich była złomowana. Kupiłem ją jakieś 30 lat temu. Wyszykowałem i jest bardzo operatywna. Z nowoczesnych akcentów ma podświetlenie, żeby precyzyjnie nóż ustawić.

Przed przekazaniem zakładu, wyostrzyłem noże, żeby Andrzej miał funkcjonalne. Odmalowałem, także Andrzej ją przejął taką elegancką. To jest bardzo stara maszyna, podejrzewam, że z pięćdziesiąt lat ma na pewno.

Andrzej Dybicz: Drugie pięćdziesiąt będzie chodziła i się nie zepsuje.

Edward Górski: Nie ma żadnej elektroniki, jest bardzo prosta i operatywna, bo dzisiejsze nowoczesne maszyny nie zrobią tego, co ta. Ta znów nie zrobi tego, co nowoczesne. To jest zwijarka, bardzo stara maszyna do rozbijania rur, blach. Bardzo często się przydaje, żeby blachę przewinąć. A tu kanały są, że można kółka zwijać o różnej średnicy, stara maszyna, bardzo mocna. Stoły ślusarskie własnoręcznie robiłem. Dookoła są szuflady. Dalej przecinarka, zgrzewarka, nożyce, też mojej roboty. Lubiłem zawsze porządek, także mamy regały i szafki na materiały, na śrubki. Wszystko pod ręką, kiedy klient przychodzi i coś potrzebuje. Jak w sklepie.

To są piłki włosowe o! Taka cieniusieńka piłeczka. Teraz o te piłki jest ciężko, to jeszcze moje zapasy. Tego dzisiaj nie kupi nigdzie. To są grosy do piłek włosowych. Właśnie tą piłeczką widzi pani można było w środku ładnie wyciąć mimo to, że on ma tu węziej, tu jest szerzej.

Ludzie przychodzą i pytają czasem, a czym pan to wycina? Laserem. A ma pan laser? Mam. To mój laser.

Jest też stara prasa balansowa. Służy do wszelkiego rodzaju wycinania, tam są różne klepaki, przyrządy. Wymienia się końcówki. W takim zakładzie wszystko jest potrzebne, z różnymi robotami klienci przychodzą i trzeba po prostu być otwartym.

To co jeszcze nam panowie pokażecie z maszyn, z narzędzi?

Edward Górski: Tam jest maszyna do cięcia w pionie. Wszystkie kąty można ustawiać. Kosztowała tyle, co maluch. Zarobiła już na siebie. Ta maszyna, frezarka też jest z FSO. Wycina rowki, kanały.  

Andrzej Dybicz: Koła zębate, wszystko można tutaj zrobić. Rozdzielnice. A to tokarka też akurat z FSO.

Edward Górski: Tam jeszcze jest magnesówka. Służy do obróbki przyrządów, bo np. sam robiłem wykrojniki.

Jakie są najgrubsze blachy, jakimi operujecie tutaj?

Andrzej Dybicz: Maszyna tnie do 3 mm, ale to trzeba dwóch chłopa, żeby ją przytrzymać.

Edward Górski: Te maszyny są nietypowe. Ta jak i gilotyna, którą kupiłem od spółdzielni. Wtedy robiłem zabudowy balkonów, nie było profili, więc robiłem je sam. Okno nie jest wyższe jak półtora metra i te maszyny idealnie mi pasowały do tej roboty. Dzisiaj trochę jest za krótka, bo formatki blachy są dwumetrowe, no ale jak Andrzej potrzebuje coś, to pojedziemy na tych prasach krawędziowych.

Czyli to nie są zabytki…

Andrzej Dybicz: Każda maszyna jest użytkowana. Oczywiście do tego wszystkiego trzeba mieć osprzęt, frezy, noże…

Edward Górski: No ma tu szafę z narzędziami do tych maszyn. Silniczki, osprzętu różnego. I stoły obrotowe, podzielnice, wszystko tu ma. Zostawiłem to wszystko tak i Andrzej niczego nie zmienia.

Cieszę się, że to nie poszło na złom, bo taka by była kolej, gdyby nie zgodzili się na przekazanie. A tak i ludzie mają pożytek i ja jestem zadowolony. Mam satysfakcję, że ktoś przejął mój zakład i to ktoś, kto naprawdę w tym zakładzie trochę życia spędził. Bądź co bądź te 18 lat u mnie przerobił.

Rozmawiała: Katarzyna Chudyńska – Szuchnik,
Muzeum Warszawskiej Pragi

Zdjęcia: Krzysztof Gajewski

Dowiedz się więcej o praskim rzemiośle.

Materiał zrealizowany został dzięki wsparciu finansowemu Miasta Stołecznego Warszawy w ramach Zintegrowanego Programu Rewitalizacji m.st. Warszawy do 2022 roku.